separateurCreated with Sketch.

„Właśnie wybraliśmy na papieża kobietę!”

OLIMPIA MAIDALCHINI
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
„Jej Ekscelencja” miała nie tylko przemożny wpływ na papieża, nie tylko cieszyła się przywilejem dostępu do jego prywatnych komnat o dowolnej porze dnia i nocy, ale zagarnęła praktycznie monopol na zawiadywanie jego dostępnością dla innych.

Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.

Przekaż darowiznę za pomocą zaledwie 3 kliknięć

Sforza Maidalchini umiał liczyć, zwłaszcza pieniądze. Był wszak w Viterbo urzędnikiem podatkowym. Uznał widocznie, że wydawanie trzech córek za mąż to słaby interes i postanowił umieścić je w klasztorze.

Dwie młodsze, Ortensia i Vittoria, nie stawiły oporu, ale najstarsza latorośl o wdzięcznym imieniu Olimpia nie miała najmniejszego zamiaru podporządkować się ojcowskim planom. Coraz bardziej przypierana przez ojca do muru siedemnastolatka postanowiła zagrać va banque i wywołała skandal z absztyfikantami w tle, po którym żaden szanujący się zakon nie chciał jej już przyjąć.

Istniało co prawda ryzyko, że towarzysząca jej odtąd atmosfera skandalu odstraszy również ewentualnych kandydatów do ożenku. Ale wyszło na to, że – przynajmniej dla niektórych – w połączeniu z urodą Olimpii stanowiło to tylko dodatkową zachętę.

Tak było w przypadku miejscowego bogatego szlachcica, Paola Niniego, który już niebawem został pierwszym mężem Olimpii. Tak zaczęły się spełniać jej marzenia: małżeństwo, rodzina, majątek…

Tu historia pewnie by utknęła i dalej potoczyła się zwyczajnie, gdyby nie to, że trzy lata później, niedługo po narodzinach ich pierwszego syna, Paolo nagle zmarł. A niespełna rok później dołączył do niego również jedyny spadkobierca nazwiska.

Olimpia, choć pogrążona w żałobie, nie straciła głowy. Zwinęła odziedziczony po mężu dość pokaźny majątek i na zawsze wyjechała z Viterbo. Tym skwapliwiej, że znów odezwały się głosy odsyłające ją do klasztoru… W tamtych czasach nie uważano za stosowne, by kobieta przed czterdziestką mieszkała i żyła samotnie.

Olimpia, która była raptem w połowie drogi do czterdziestki – a klasztoru bynajmniej nie miała na liście swoich życiowych planów i marzeń – udała się do Rzymu. Był rok 1612.

Dwudziestojednoletnia Olimpia zwróciła w Rzymie uwagę na plac Navona (dziś zwany też Placem Trzech Fontann, ale wówczas fontann jeszcze na nim brakowało, a do powstania jednej z nich przyczyni się nasza bohaterka). A dokładniej to na mieszczący się przy placu nieco podupadły pałac znakomitego, acz zubożałego rodu Pamphilich (czyt. Pamfili).

W pałacu mieszkało dwóch braci, ostatnich dziedziców rodu – Pamphilio (dowcipnie dobrane do nazwiska imię, 49 lat) i Gianbattista (38 lat). Ponieważ młodszy z braci był księdzem, plany matrymonialne musiała Olimpia siłą rzeczy związać ze starszym.

Niedużo czasu (bo raptem kilka miesięcy) zajęło jej zostanie panią Pamphili, dzięki czemu znacząco podniosła swój społeczny prestiż, dołączając do arystokracji. Co prawda po ślubie spotkało ją niemiłe rozczarowanie, jako że mąż stanowczo odsunął ją od jakiegokolwiek udziału w sprawach urzędowych i publicznych. A poniekąd i od zarządzania majątkiem – lecz nie podcięło jej to skrzydeł.

Badacze jej życiorysu sprzeczają się: czy wszystko, co nastąpiło potem, było skutkiem owej mężowskiej apodyktyczności Pamphilia, która zmusiła jego przedsiębiorczą żonę do powiązania swoich ambicji i planów z jego młodszym (i bardziej podatnym na jej wpływy) bratem? Czy też Olimpię od początku bardziej interesował Gianbattista? Może wyjście za jego brata było dla niej tylko sposobem, by na stałe związać swoje losy z młodym zdolnym prałatem, który jeszcze nie przypuszczał pewnie jak wielka czeka go przyszłość?

Faktem jest, że Olimpia z miejsca zdecydowanie wzięła kościelną karierę Gianbattisty w swoje ręce. Ten znany z uczciwości i kompetencji specjalista od prawa kanonicznego nie cieszył się dotychczas specjalnym poważaniem i uwagą na rzymskich (ani watykańskich) salonach.

W niedługim czasie pani Pamphili zmieniła to za pomocą intryg, plotek, pochlebstw, komplementów i drogich prezentów. A także wystawnych balów w pałacu przy Piazza Navona i kolacji, na które zapraszała starannie wyselekcjonowanych gości.

Notowania kościelne i towarzyskie młodszego Pamphiliego poszły w górę. Może nie z kopyta, ale znacząco i skutecznie. Po upływie niecałej dekady został nuncjuszem papieskim w królestwie Neapolu. Towarzyszyli mu tam brat z bratową. Tam też przyszedł na świat ich syn Camillo, który w przyszłości miał przysporzyć mamusi nieco zmartwień.

Póki co był jednak niewinnym dziecięciem w kołysce kołyszącej się nad neapolitańską zatoką i tylko złe języki po dworach i pałacach szeptały, że nie jest pewne, którego z braci latorośl powiła przedsiębiorcza trzydziestoletnia donna Olimpia.

Następnym przystankiem na drodze kariery Gianbattisty był Madryt, gdzie występował w roli ambasadora Stolicy Apostolskiej. To właśnie podczas służby w Hiszpanii, w 1627 roku, otrzymał kapelusz kardynalski. Ród Pamphilich znów (po nieco przydługiej przerwie) cieszył się posiadaniem kardynała.

Olimpia zadbała, by rzymski pałac znów stał się siedzibą godną kardynalskiej purpury i tym bardziej istotnym miejscem na półoficjalnej, ale jakże znaczącej mapie towarzyskiej (i politycznej) Wiecznego Miasta.

Owdowiawszy ponownie w wieku czterdziestu ośmiu lat, mogła już swobodnie poświęcić się temu, co lubiła najbardziej – byciu wpływową kobietą. Czas odebrał jej co prawda urodę, ale nie ona była jej siłą. Ponadprzeciętna inteligencja, przerażająca pamięć, spryt połączony z charyzmą i żelazny upór w realizowaniu całkowicie świadomie i niezależnie obieranych celów – oto sekret jej sukcesów. A te najważniejsze miały dopiero nadejść. Wszak godność kardynalska szwagra otwierała przed nim (i Olimpią) zupełnie nowe możliwości…

Gdy w ostatnich dniach lipca 1644 r. Urban VIII łaskawie wyzionął ducha, Olimpia była w pełnej gotowości. Wszelkimi dostępnymi i we właściwy sposób stosowanymi środkami (spośród których nie wykluczała także tych mniej godziwych, jak pochlebstwa, przekupstwo i szantaż) doprowadziła do tego, że 15 września kolejnym następca świętego Piotra został nie kto inny, jak Gianbattista Pamphili, znany odtąd jako Innocenty X.

Ambasador dworu francuskiego, kardynał Bichi, w półoficjalnej depeszy poinformował wówczas swoich mocodawców: „Panowie! Właśnie wybraliśmy na papieża kobietę”. Daje to pewne pojęcie o tym, jaką pozycją „u boku” świeżo wybranego papieża cieszyć miała się jego – jak już za chwilę zaczęto ją nazywać – „Najczcigodniejsza Bratowa”.

Jeśli kardynał Bichi był świadom potęgi donny Olimpii już w chwili zakończenia konklawe, to reszta świata miała się o niej przekonać już niebawem. „Jej Ekscelencja” miała nie tylko przemożny wpływ na szwagra, nie tylko cieszyła się przywilejem dostępu do jego prywatnych komnat o dowolnej porze dnia i nocy, ale zagarnęła praktycznie monopol na zawiadywanie jego dostępnością dla innych.

Ktokolwiek chciał dostać się przed oblicze papieża, musiał najpierw uzyskać jej aprobatę. Oczywiście nie za darmo. Jeśli na dodatek marzyło mu się coś od papieża uzyskać, cena rosła. W ten sposób w ciągu jedenastu lat pontyfikatu nasza bohaterka zgromadziła niewyobrażalny majątek.

Jednak nie tylko łapówki były źródłem jej dochodu. Umiejętnie prowadziła najróżniejsze interesy, odważnie inwestowała i miała swoisty „zmysł biznesowy”, polegający na umiejętności wynajdywania nowych źródeł zarobku. Nie bała się żadnej „branży”.

Przekonała na przykład papieża, że nie godzi się, by rzymskie prostytutki legitymowały się pozwoleniami na uprawianie swego procederu pieczętowanymi herbem Stolicy Apostolskiej. Jej własny herb wydawał jej się bardziej odpowiedni. I w ten sposób przejęła ten jakże dochodowy „rynek”.

Jej protegowanymi były jednak nie tylko prostytutki. Tak naprawdę to ona przyznawała wszelkie godności, tytuły i beneficja kościelne. Innocenty słuchał praktycznie każdej jej rady, sugestii i polecenia. Nic dziwnego, że zwano ją „papessą” (czyli „papieżycą”). Na porządku dziennym było, że delegacje, ambasadorowie, poselstwa, a także kardynałowie Kurii Rzymskiej i jej licznych gremiów przed oficjalnym spotkaniem z papieżem kornie udawali się do donny Olimpii. Podziwiano ją i nienawidzono.

Co prawda po drodze zdarzyła się mała wpadka, gdy jej syn Camillo zrzucił kardynalską purpurę i (co gorsza) ożenił się z równie twardą i bezwzględną graczką, co jego mama – niejaką Olimpią Aldobrandini. Taż Olimpia na pewien czas (również za pomocą plotek i zakulisowych zabiegów towarzysko-politycznych) wypchnęła teściową poza ring.

Przyczyniły się do tego też niechęć ludu rzymskiego, który o klęskę głodu w latach 1648-49 oskarżył spekulującą cenami zboża „papessę” oraz pewien nieszczęśliwy incydent… Otóż któryś z kardynałów ośmielił się pokazać Innocentemu (w tajemnicy przed bratową) medal bity przez „nieznanego rzemieślnika”, ale cieszący się wielkim wzięciem na italskich i europejskich dworach.

Na awersie medalu widniał papież, a na rewersie donna Olimpia. Tyle, że ona miała na głowie papieską tiarę, a on damską perukę. Tego dla Innocentego była za wiele. Z dnia na dzień zabronił bratowej wstępu do Pałacu Apostolskiego i nakazał jej rychłe opuszczenie Rzymu. Olimpia przeniosła się wówczas do wybudowanego od podstaw za jej własne pieniądze miasteczka San Martino, które zaprojektowali dla niej dwaj geniusze – Bernini i Borromini.

Nota bene to ona właśnie podsunęła Innocentemu Berniniego jako architekta i rzeźbiarza, który miał ozdobić plac Navona wspaniałą fontanną Czterech Rzek, która przydała papieskiej siedzibie rodowej prestiżu i do dziś stanowi jedną z atrakcji turystycznych Wiecznego Miasta.

Po dwóch i pół roku Olimpia, na wyraźne życzenie (a właściwie błaganie) Innocentego, wróciła do Rzymu. Potrzebował jej jak nigdy wcześniej. Czuł się (dość słusznie) zawiedziony i oszukany przez tych, którzy zajęli jej miejsce u jego boku. Jej inteligencja i rzutkość były mu teraz nieodzowne.

Olimpia przybyła w pełnym przepychu, doskonale zorientowana we wszystkich rzymskich i watykańskich sprawach (nie na darmo utrzymywała całą siatkę dobrze wynagradzanych szpiegów). I z miejsca weszła w swoją dawną rolę.

Do końca życia Innocentego miała być główną rozgrywającą. Była jednak zbyt inteligentna, aby nie wiedzieć, że jej dobra passa potrwa jedynie tak długo, jak żyć będzie jej z dnia na dzień słabnący szwagier. Nie łudziła się, że znów pełzający u jej stóp purpuraci i notable pozostaną lojalni, gdy pojawi się nowy papież.

Żaden z kandydatów nie był już jej człowiekiem. Syn lata temu odrzucił kardynalską purpurę i tym samym zaprzepaścił szanse na podtrzymanie „papieskiej dynastii”. Nie marnowała więc czasu. Gdy Innocenty znalazł się w długiej agonii, codziennie odwiedzała go zanoszona na Watykan w lektyce przez służących, którzy potem zeznawali, że każdorazowo w drodze powrotnej lektyka była nieporównywalnie cięższa, niż gdy nieśli ją rano.

W ostatnich dniach musiała się już ścigać ze służącymi i innymi domownikami Pałacu Apostolskiego, który ogołocono doszczętnie ze wszystkiego, co dało się wynieść. Osobisty kamerdyner papieża wspominał, że na koniec nie było już nawet czystej koszuli, w którą mógłby przebrać gasnącego starca, a zapaloną gromnicę był zmuszony umieścić na drewnianym świeczniku, bo nawet mosiężnych nie sposób było już znaleźć w papieskich apartamentach.

Wreszcie Innocenty zamknął oczy. Olimpia zabarykadowała się w swoim pałacu. Wedle zwyczaju wezwano ją, by jako najbliższa krewna pokryła koszty papieskiego pogrzebu. Ona jednak odmówiła ufundowania szwagrowi choćby najprostszej trumny. Ciało zmarłego papieża najpierw tygodniami leżało na katafalku w bazylice Piotrowej, a gdy zaczęło się psuć, przeniesiono je do zakrystii. Wreszcie za trumnę i zniesienie jej do grot pod bazyliką zapłacił grabarzom z własnej kieszeni wspomniany wcześniej kamerdyner.

Następca tak niechlubnie pochowanego papieża, Aleksander VII (który wyróżnić się miał w przyszłości prawością i konsekwentną niechęcią do nepotyzmu) natychmiast zarządził rozpoczęcie śledztwa przeciw Olimpii. W jego konsekwencji skazano ją ponownie na wygnanie.

Nie spodziewając się już powrotu do Wiecznego Miasta, zwinęła cały majątek i przeniosła się znów do San Martino. Mury Miasta opuszczała niemal ukradkiem, odprowadzana gniewnymi okrzykami niegdyś uwielbiających ją tłumów. Był 22 lipca 1655 roku. Miała 64 lata. Czy coś jeszcze planowała? Czy miała jeszcze ambicje „powrócić do gry”? Tego nie wiemy…

Zmarła dwa lata później, jako jedna z tysięcy ofiar szerzącej się w Rzymie i Italii zarazy – najpewniej dżumy. Nieprzebrany po niej spadek Camillo i jego małżonka wykorzystali między innymi do zapoczątkowania jednej z najznakomitszych kolekcji sztuki w Wiecznym Mieście, którą do dziś można podziwiać w słynnej Galleria Doria Pamphili, niedaleko charakterystycznego Piazza Venezia oraz w innych posiadłościach rodu.

W Galerii zobaczyć też można popiersie około sześćdziesięcioletniej Olimpii dłuta Alesandro Algardiego. Trzeba przyznać, że nawet za pośrednictwem zimnego, martwego kamienia, „papessa” budzi respekt.

Rzym jednak nie obszedł się łaskawie z pamięcią o donnie – podobnie jak z nią samą pod koniec życia. W sumie nic dziwnego. Dziwne jednak, że nikt nie wpadł jeszcze na pomysł ekranizacji jej historii. Pewnie do czasu.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Aleteia istnieje dzięki Twoim darowiznom

Pomóż nam nadal dzielić się chrześcijańskimi wiadomościami i inspirującymi historiami. Przekaż darowiznę już dziś.

Dziękujemy za Twoje wsparcie!

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.