„W lipcu 1975 roku urodziła nam się córka i mąż poszedł do urzędu, żeby ją zarejestrować. Urzędniczki namawiały go, żeby przyszedł jeszcze raz, tym razem ze mną i z dzieckiem, żeby urządzić uroczystość nadania imienia. Jakoś się wyłgał. Rok później urodziłam syna. Panie powiedziały mężowi, że tym razem nam nie odpuszczą. Ale jakoś się udało, z niewielką pomocą czekoladek i paczki kawy z Anglii, które trzymaliśmy specjalnie na tę okazję. Po kolejnych dwóch latach, przy kolejnym dziecku, aż bał się iść. Ale urzędniczka tylko sapnęła ze złości i nic nie powiedziała. W latach 70. była straszna nagonka na to, co ludzie złośliwie nazywali świeckimi chrztami albo czerwonymi chrztami” – wspomina Anna Lipnicka, matka pięciorga dzieci urodzonych w końcówce PRL.
Skąd taki pomysł? Pod koniec lat 60. władze PRL doszły do wniosku, że wielką przeszkodą w zbudowaniu socjalistycznego społeczeństwa są uroczystości religijne obchodzone w rodzinnym gronie. Postanowiły wypowiedzieć wojnę „zabobonom” i wylansować własne święta. Wtedy właśnie zaczęto organizować w urzędach stanu cywilnego eleganckie sale na śluby cywilne, ale też wymyślono całkiem nowe świeckie celebry, np. właśnie uroczystość nadania imienia, ale też pasowanie dziesięciolatków na młodzików (to chyba zamiast Pierwszej Komunii?) i wręczenie 18-latkom dowodów osobistych. Była też oferta na kres życia – świecki obrzęd pogrzebu.
Propagowaniem takich uroczystości zajmowało się powołane w 1969 r. Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej, którego celem był, jak zapisano w statucie: „rozwój przekonań i postaw współczesnego człowieka – wolnego od mitów i złudzeń religijnych, walczącego aktywnie o zwycięstwo ideałów socjalistycznego humanizmu”. Towarzystwo prowadziło bardzo ożywioną działalność, np. wydawało książki, organizowało pogadanki, inicjowało różne lokalne uroczystości oraz przygotowywało i publikowało scenariusze świeckich uroczystości.
Pierwsza uroczystość nadania imienia odbyła się w 1968 roku w Urzędzie Stanu Cywilnego Praga Północ. Głównym bohaterem było dziecko dwojga funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Ostatnie takie ceremonie organizowano jeszcze pod koniec lat 80.
Jak wyglądał „czerwony chrzest”? W urzędzie stawiali się odświętnie ubrani rodzice z dzieckiem, dwojgiem honorowych opiekunów (podobieństwo do chrzestnych zapewne całkowicie przypadkowe) i ewentualnie rodziną oraz przedstawicielami swoich zakładów pracy. Z głośnika puszczano muzykę – coś z klasyki albo np. Pszczółkę Maję czy rosyjską piosenkę Pust’ wsiegda budziet sołnce…. Urzędnik prowadzący uroczystość, ubrany w togę i łańcuch z godłem państwowym, wygłaszał krótką przemowę. Potem rodzice składali przysięgę:
Honorowi opiekunowie przyjmując tę rolę, zobowiązywali się do pomocy w wychowaniu dziecka. W niektórych urzędach rodzina dostawała upominek albo niewielką kwotę pieniędzy. Takie ceremonie chętnie relacjonowały lokalne gazety.
Mimo starań władz uroczystość nadania imienia nigdy się w Polsce nie upowszechniła. Decydowali się na nią jedynie ci, którzy wierzyli w świetlaną przyszłość komunizmu (a tych raczej było niewielu) albo ci, którzy czuli się do tego zobligowani z powodu pracy, np. żołnierze zawodowi, milicjanci, wysoko postawieni działacze PZPR. Takie celebry były nieco popularniejsze w innych krajach socjalistycznych, np. opis uroczystości nadania imienia można znaleźć w jednej z powieści Milana Kundery.
Warto wiedzieć, że komuniści nie byli pierwszymi twórcami „nowego, lepszego świata”, którzy wpadli na pomysł imitowania chrztu. W hitlerowskich Niemczech uroczystości nadania imienia organizowali swoim dzieciom członkowie SS i inni wysoko postawieni funkcjonariusze III Rzeszy.
Tamten rytuał była jednak znacznie bardziej ponury. Niemowlę owijano w chustę z symbolem SS i kładziono pod portretem Hitlera, na czymś w rodzaju ołtarza przystrojonego nazistowskimi artefaktami, np. egzemplarzem Mein Kampf. Potem przykładano mu sztylet do szyi i poświęcano je Führerowi.