Jacek Borusiński – aktor teatralny i filmowy, reżyser, scenarzysta. Współtwórca i autor tekstów istniejącej od ponad ćwierć wieku grupy teatralnej „Mumio”. Nam opowiada o swojej drodze do Boga, dawaniu świadectwa i byciu we wspólnocie.
Katarzyna Szkarpetowska: Na scenie często pan sobie pozwala na dozę improwizacji. A w życiu?
Jacek Borusiński: W życiu raczej rzadko improwizuję (śmiech). Oczywiście ta improwizacja, swoboda jest bardzo pożądana, ciekawie i fajnie, jeśli się pojawia, ale generalnie jestem człowiekiem dość spiętym, który lubi mieć kontrolę nad tym, co się dzieje.
Jacek Borusiński: Bóg daje wolność
W jednym z wywiadów powiedział pan, że chętnie dzieli się świadectwem wiary, ale jest daleki od nawracania innych. Na czym polega różnica?
Mogę opowiedzieć o tym, czego doświadczam, jak wygląda moje życie, natomiast co zrobi z tym osoba, która tego słucha, to już jej sprawa. Nie mam intencji w to ingerować, to sprawa wolności danej człowiekowi, w pewnym sensie nawrócić się można samemu. Bóg daje wolność.
Zostałem kiedyś zaproszony na festiwal ewangelizacyjny, na którym gościem była Luxtorpeda. Gospodarz festiwalu zwrócił się do mnie z prośbą, abym przyjechał i podzielił się świadectwem. Powiedziałem: „Panie kochany, ja? Przecież będziesz pan miał Roberta Friedricha, ten to ma świadectwo!”. Organizator był jednak nieustępliwy. Już sam nie wiedziałem: pojechać? Nie pojechać? A wcześniej usłyszałem, że jeżeli w jakiejś sprawie ma się wątpliwości, to warto sięgnąć po Pismo Święte i sprawdzić, co na ten temat ma nam do powiedzenia Pan Bóg. I tak też zrobiłem. Wziąłem do ręki Biblię i otworzyłem ją na „niby przypadkowej” stronie, ale – jak wiadomo – u Pana Boga nie ma przypadków.
Słowo, które pan „dostał”, było adekwatne do sytuacji?
Jeszcze jak adekwatne! Biblia otworzyła się na fragmencie o cudownym rozmnożeniu chleba i ryb. Chyba każdy kojarzy tę scenę: apostołowie chcą odprawić głodny, wielotysięczny tłum, a Chrystus mówi do nich: „Wy dajcie im jeść”. Oni na to: jak to?! Przecież to, co mamy, to zbyt mało, musielibyśmy zrobić jakieś zakupy, gdybyśmy chcieli ich wszystkich nakarmić. Jezus miał do dyspozycji garstkę jedzenia (powiedzielibyśmy: takie nic!), a nakarmił pięć tysięcy osób. Nie tylko nie zabrakło, ale jeszcze zostało: „Jedli i nasycili się wszyscy, i zebrano jeszcze dwanaście koszów ułomków” (Łk 9,17). Gdy przeczytałem te słowa, przyszła odpowiedź. Pomyślałem, że nie ma znaczenia, jakie to świadectwo, które powiem, będzie, bo jest Ktoś, kto pomnoży moje słowa.
Ile osób do wykarmienia było na rzeczonym festiwalu?
Pięć tysięcy, jak w przypowieści, nie było (śmiech). Jakieś dwa i pół tysiąca osób.
Borusiński: Do wspólnoty idę po wiarę
Po co artyście, w którego zawód wpisane są oklaski, sympatia fanów i rozdawanie autografów, wspólnota neokatechumenalna?
We wspólnocie faktycznie tych oklasków nie ma. Nie chcę powiedzieć, że są gwizdy, bo to byłaby nieprawda, ale tak jak na scenę idzie się po łakocie, tak do wspólnoty idzie się po – czasami – gorzkie zioła, bo one też są w tej życiowej diecie niezbędne. Coś leczą, coś naprawiają… Nie samymi łakociami człowiek żyje (śmiech).
We wspólnocie jest pan od czternastu lat. Nigdy pan nie myślał o tym, żeby się stamtąd „zerwać”?
Nie. Idę tam po wiarę, której często nie mam. Wspólnota to również relacje – czasem trudne, czasem boleśnie szczere. To bezcenne mieć poczucie, że są ludzie, którzy wiedzą o tobie bardzo dużo, nierzadko o twoich ciemnych stronach – i się tym nie gorszą, to są ludzie, na których możesz liczyć. Poza tym skoro Pan Bóg mnie tam zaprowadził, to nie będę z Nim dyskutował, widocznie taka moja droga. Neokatechumenat szuka prawdy w człowieku. To wspólnota, w której trudno się schować. Oczywiście wszędzie można się schować, tylko po co?
„Nie chcę traktować Boga jak cioci”
Jaka była pana droga do Boga?
Różne miałem momenty w życiu. Był taki czas, kiedy wydawało mi się, że Pana Boga należy się trochę obawiać, bo ma moc i nie wiadomo, jak ją wykorzysta (uśmiech), do tej pory się to zdarza. Teraz coraz częściej zdarza mi się z Nim rozmawiać, czasami pokłócić, trochę tak jak z ojcem. Mówię na przykład: „Tato, liczyłem, że mi w tamtej sprawie pomożesz, a Ty, mam wrażenie, nie kiwnąłeś palcem”. Nie chcę traktować Boga jak cioci, którą odwiedza się raz w tygodniu, z przymusu, na zasadzie: wszyscy przyszli do ciotki, to i ja przyszedłem. Zjem rosół, szarlotkę i lecę do swojego życia.
Może wpadnę za tydzień, ale nie obiecuję.
Dokładnie! Zależy mi, żeby moja relacja z Bogiem była żywa, prawdziwa. Myślę, że Jemu również na tym zależy. Przyjdź, pokłóć się ze mną, ale przyjdź z byle jaką pierdołą. Kiedyś rozmawiałem z kolegą o kupnie nowego samochodu. Mówię do niego: „Najchętniej zapytałabym Pana Boga, jaki ten samochód ma być”. On na to: „Czyś ty oszalał? Chcesz pytać Boga o to, czy lepiej kupić Mazdę, czy Toyotę?!”. „A czemu nie?”, pomyślałem. Chciałbym mieć takiego Tatę, którego mogę zapytać o zdanie w każdej sprawie. Jednak tak na poważnie, rozeznawanie Jego woli w moim życiu, a jeszcze akceptowanie jej, jest dla mnie często bardzo trudne.
Jacek Borusiński: Bóg przyjmuje nas bezwarunkowo
W przeszłości był pan ministrantem. Czy lata służby przy ołtarzu wpłynęły w jakiś sposób na to, jak dziś przeżywa pan Eucharystię?
Jako ministrant myślałem o Eucharystii zadaniowo: przynieść kielich, podać wodę, pójść z pateną. Kiedy usłyszałem, że na Eucharystii można odpocząć, byłem zdziwiony.
Może dlatego, że przez lata ministrantury, będąc na Eucharystii, czuł się pan jakby był w pracy?
Trochę tak. Takie skrzywienie zawodowe (śmiech). A teraz przychodzę i uczę się wspomnianego odpoczynku. Staram się wywalać na ołtarz wszystko to, z czym sobie nie radzę, co mnie boli, uwiera, bo wiem, że jest Ktoś, kto chce to ode mnie wziąć. Bardzo mi to pomaga. I podobnie jest ze spowiedzią. Ostatnio uświadomiłem sobie, że tyle mamy na co dzień hejtu, krytyki, tak naprawdę w każdej przestrzeni życiowej, a w sakramencie spowiedzi nikt nas nie ocenia, nie potępia. Świat nieustannie ma do nas jakieś „ale”, zaś Bóg przyjmuje nas bezwarunkowo. W konfesjonale spotykamy czułego Ojca, dla którego nasze grzechy nie są przeszkodą, by nas kochać. Ojca, który mówi: „Przyjmij moje miłosierdzie”.
Czekał pan na Zesłanie Ducha Świętego?
Bardzo. To jedno z moich ulubionych świąt. Zawsze na nie czekam, trochę jak dziecko, które czeka na prezenty. Gdzieś w sercu mam nadzieję, że Duch Święty, ten sam, który zstąpił na zebranych w Wieczerniku, zstąpi również na mnie, z tymi wszystkimi darami, o których mowa w Piśmie Świętym, a zwłaszcza z pokojem i radością, których mi często brakuje.