Od ponad roku – w tym ciężkim czasie pandemii – nieoczekiwanie moim towarzyszem w myśleniu i w przeżywaniu niełatwych doświadczeń, które stały się przecież udziałem nas wszystkich, okazał się Joseph Ratzinger.
O papieżu emerycie myśli się zazwyczaj bardzo stereotypowo jako o konserwatyście, który uczciwie bądź z niemądrym zacietrzewieniem (ocena zależy od wyznawanej opcji ideowej) próbował powstrzymać „bieg dziejów postępu”. Niektórym trudno uwierzyć, że ów niemiecki teolog to naprawdę myśliciel wielkiej klasy.
W tym, co napisał, można odnajdywać tropy zaskakujące, nawet jeśli w przystępie złości, smutku lub – dającej pozorny spokój – obojętności ktoś uzna, że z chrześcijaństwem nie chce mieć już nic wspólnego.
W swoim pisaniu Ratzinger daje nieoczekiwany wgląd w sprawy, od których zarówno w myśleniu, jak i odczuwaniu często – jakże nieskutecznie! – próbujemy uciekać. To także kwestie cierpienia, śmierci i wieczności – czegoś, co chrześcijanie nazywają czasem „tajemnicą paschalną”.
Tajemnica ta szczególnie jest przez nich celebrowana w okresie wielkanocnym. Jednak Wielkanoc (i to już kolejna) przeżywana w trakcie pandemii każe myśleć o tych kwestiach w sposób daleki od stereotypowo ustalonej zwyczajności. I raz jeszcze przekonuję się ze zdziwieniem, że Ratzinger może być w tym trudnym czasie bardzo frapującym przewodnikiem.
Zobaczcie zdjęcia Benedykta XVI:
Zacząłem czytać w tegoroczne Święta Zmartwychwstania Pańskiego książkę Ratzingera, do której nie zaglądałem od lat. To „Śmierć i życie wieczne” – fundamentalna praca niemieckiego teologa na temat, który w dziecięcych katechizmach określa się mianem „ostatecznych rzeczy człowieka”, czyli śmierci, sądu, nieba albo piekła.
W sekularyzującym się świecie wielu tylko wątek umierania z owej katechizmowej listy skłonnych byłoby uznać za „niemitologiczny”. Reszta to wedle nich teologiczne motywy, które należy czym prędzej odłożyć do rezerwuaru „bajkowej nieracjonalności”.
Jednak dla myślących w ten sposób pisze Ratzinger zdania, do których nie wypada się chyba w pośpiechu odnosić z pozycji „bezreligijnej wyższości”.
„Wiara chrześcijańska wie, że życie ludzkie jest życiem w sensie wyższym i szerszym, niż uznaje to sama tylko biologia. Duch nie jest antagonistą duszy, jest życiem bogatszym i pełniejszym. Człowiek odnajduje siebie w tej mierze, w jakiej za przestrzeń prawdziwego życia uznaje prawdę i sprawiedliwość, choć takie pełne otwarcie się na życie przybiera ciągle w dziejach ludzkich charakter martyrium.
Wiara nie szuka cierpienia, ale wie, że droga do pełni prowadzi zawsze przez cierpienie. Jeżeli życie na swoich wyżynach żąda cierpienia, oznacza to, że wiara odrzuca próbę osiągnięcia apatii, wyeliminowania cierpienia, jako rzeczy sprzecznej z istotą człowieka”.
„Martyrium”? „Męczeństwo”? – pytają mnie z niecierpliwym zdziwieniem znajomi, którzy właśnie od chrześcijaństwa odchodzą. Ileż to razy słyszałem w ostatnich miesiącach: „Wiara w Chrystusa to wiara dla takich, którzy uwielbiają celebrację cierpienia i śmierci. Nie lepiej zwrócić się ku życiu niż wciąż hodować w sobie chorą potrzebę nadawania cierpieniu sensu, nawet jeśli jest ono całkowicie bezsensowne? A przecież na tej potrzebie w gruncie rzeczy opiera się głoszone przez chrześcijaństwo zbawienie. Dlatego zabraniacie terminacji patologicznych ciąż i nie godzicie się na eutanazję, choć są to przecież sytuacje bez wyjścia?” – mówią.
Czy na takie wątpliwości odnośnie chrześcijańskiej Dobrej Nowiny Ratzinger daje przekonującą odpowiedź? Nie wiem. Sądzę jednak, że nie jest rozsądne natychmiastowe odstawianie jego propozycji do kąta.
Niemniej rozumiem, że teologiczne rozważania Ratzingera mogą wywoływać opór. Weźmy np. taki akapit ze „Śmierci i życia wiecznego”.
„Wiara chrześcijanina jest zwrócona ku życiu. Zawierza Bogu żyjących. Jej celem jest życie i dlatego afirmuje życie na wszystkich jego poziomach jako dar i odblask Boga, który jest życiem. Afirmuje życie nawet tam, gdzie zaciemnia je cierpienie, bowiem i wtedy pozostaje ono darem Bożym, i wtedy jeszcze otwiera nowe możliwości bytu i sensu.
Stąd dla wiary chrześcijańskiej nie ma życia niewartego życia. Gdziekolwiek jest życie, pozostaje ono zawsze darem Bożym, a zarazem zadaniem dla współżyjących. Domagając się od nich służebnej miłości, czyni ich samych bogatszymi i wolniejszymi”.
Naprawdę nie spotykamy się z sytuacjami, gdy życie wydaje się „niewarte życia”? Tyleśmy w ostatnich miesiącach słyszeli o matkach, które zostały pozostawione same sobie po urodzeniu dzieci ze skrajną niepełnosprawnością. Raz po raz konfrontujemy się z wiadomościami na temat ludzi, którzy w męczarniach i wielkich bólach oczekują na śmierć, błagając o przyspieszenie swojego odejścia.
Cóż takim osobom może dać przekaz, że ich życie to „dar Boży”, nawet gdy „zaciemnia je cierpienie”? Eleganckie teologiczne wywody nie mogą, jak się zdaje, w takich ekstremalnie trudnych sytuacjach przynieść skutecznego pocieszenia.
Przecież czujemy wewnętrzną powinność, by ból uśmierzać, a cierpieniu zapobiegać. A jeśli to niemożliwe – próbować się go bezwzględnie pozbyć przez anihilację życia. Czy jednak warto pozbywać się cierpienia za wszelką cenę? Czy ten nasz naturalny odruch nie napotyka na granicę, przy której instynktownie czujemy, że nie wolno lub przynajmniej nie warto jej przekraczać?
Te natrętne pytania domagają się odpowiedzi. Lektura Ratzingera może, jak sądzę, dać nam tu pewne wskazówki.
Zobaczcie nasze wideo o życiu Benedykta XVI:
Pisze bowiem niemiecki teolog w „Śmierci i życiu wiecznym”: „Wobec znaczenia, jakie mają próby uniknięcia cierpienia, wypada zatrzymać się nad nimi dłużej. Dążenie do wyzwolenia się od cierpień idzie w dwu kierunkach – istnieje apatia stoików i religii Wschodu, apatia ,,od góry”. Dzięki swej postawie wewnętrznej człowiek osiąga taką suwerenność ducha, że wznosi się ponad wszelkie cierpienia i zmienne doświadczenia losu. Stają mu się one obojętne, przestają go w ogóle dotykać.
Wyzwolenie osiągnięte na przeciwnej drodze, niejako „od dołu”, było dążeniem Epikura, uczącego techniki korzystania z życia, eliminującej cierpienie”.
W zsekularyzowanej współczesności obie te drogi wydają się wielu niezwykle atrakcyjne, choć droga „epikurejska” pewnie lepiej przystaje do preferowanego powszechnie we obecnym czasie konsumpcyjnego modelu życia. Jednak Ratzinger, choć uznaje wartość heroicznego wysiłku w osiąganiu stoickiego stanu „bezcierpienia”, konsekwentnie wskazuje na pułapkę zawartą zarówno w jednym, jaki drugim podejściu.
„Na obu tych drogach człowiek może stać się pewnego rodzaju wirtuozem i osiągnąć w mniejszym czy większym stopniu zamierzony cel. Ale obie te drogi prowadzą do pychy negującej samą kondycję ludzką, uzurpującej sobie skrycie boskość, a przez to przeciwstawiającej się prawdzie o człowieku.
To, co sprzeczne z prawdą, jest kłamstwem, a więc czynnikiem zniszczenia. Technika eliminacji cierpienia zamyka oczy na prawdziwą wielkość życia. Oczywiście, trzeba dostrzec ogromny dystans dzielący epikureizm od apatii zdobytej wysiłkiem ducha, bo ta w swoich wyższych formach zakłada jednak przebycie bolesnej drogi”.
Czy jednak Ratzinger ma rację? Czy w wysiłkach do eliminacji cierpienia naprawdę objawia się ostatecznie tylko ludzka pycha i kłamstwo zaprzeczające prawdzie człowieczeństwa? Instynktownie pragniemy uważać zupełnie inaczej i zdaje się nam, że dla uzasadnienia tego pragnienia potrafimy wskazać wcale celne argumenty.
Co ciekawe, Ratzinger wcale nie uznaje takich argumentów za nieistotne, ale pokazuje, że jeśli konsekwentnie przy nich zechcemy obstawać, skutek będzie zawsze oznaczał degradację człowieczeństwa. Pisze bowiem niemiecki teolog:
„W obliczu możliwości stojących dziś przed człowiekiem temat eliminacji cierpienia pozyskał zupełnie szczególne znaczenie. Próby podjęte w tej mierze przez medycynę, psychologię, pedagogikę, doktryny społeczne przyjęły postać i wymiar gigantycznego wysiłku zmierzającego do ostatecznego zbawienia ludzkości.
Naturalnie, można i trzeba na tych wszystkich drogach łagodzić i zmniejszać ludzkie cierpienie. Jednakże wola całkowitego wyeliminowania go jest jednoznaczna z banicją miłości, a przez to z degradacją samego człowieka. Takie próby są pseudoteologia.
Ich rezultatem może być tylko pustka życia i pustka śmierci. Człowiek, który cofa się przed cierpieniem, zamyka się przed życiem. Ucieczka przed cierpieniem jest ucieczką od życia. Kryzys zachodniego świata spowodowany jest w niemałej mierze takim wychowaniem i taką filozofią, które chcą zbawić człowieka bez krzyża, wbrew krzyżowi, a zatem wbrew prawdzie”.
Wolno czytając te słowa zapytać: A dlaczego krzyż miałby być dla nas jakimkolwiek kryterium? Co z tego, że umarł na nim człowiek, w którym przez wieki wielu widziało Boga? Do „sensownej” eliminacji cierpienia nie wydaje się potrzebna żadna teologia. Wszystko jedno, czy przez papieża emeryta uznana byłaby ona za prawdziwą bądź fałszywą…
A jednak Ratzinger wyraźnie swoim odniesieniem do cierpienia i śmierci krzyżowej Chrystusa może wystawiać na próbę wysiłki znaczone stoickim czy epikurejskim podejściem.
Pisze bowiem, że „Chrystus nie umiera z wyniosłym spokojem filozofa. Umiera z okrzykiem bólu, zakosztowawszy do dna trwogi opuszczenia. Pysze, pragnącej zrównania z Bogiem, przeciwstawia się tu przyjęcie człowieczeństwa aż do ostatnich tego konsekwencji (por. Flp 2,6-11)”.
O podobnej „trwodze opuszczenia” i agonalnym „okrzyku bólu” każdemu z nas chyba zdarza się myśleć, gdy zastanawiamy się nad własną śmiercią. W okresie pandemii, gdy mierzymy się z tak dotkliwym cierpieniem wokół nas, refleksja taka pojawia się pewnie częściej niż w bardziej „szczęśliwych” czasach.
Chrześcijańskie odpowiedzi nie muszą w tym kontekście wydawać się bezwartościowe nawet tym, którzy od chrześcijaństwa – źle rozumianego jako „religia hołubiąca cierpienie ponad wszystko” – postanowili niedawno odejść.
Warto raz jeszcze przypomnieć, że chrześcijanie nie szukają i nie pragną dla siebie oraz innych (a przynajmniej czynić tego nie powinni) najszczególniej bolesnych doświadczeń. Oni próbują raczej odkryć zbawczy sens w tym, co i tak jest podstawowym elementem naszej ludzkiej kondycji.
Od cierpienia i śmierci nie sposób bowiem ostatecznie uciec. Nie wszystkie jednak propozycje jego uśmierzania dać mogą jednakowo mocną nadzieję, bo przynajmniej o niektórych z nich wolno sądzić, ze istotnie oznaczają one „banicję miłości”.
Dlatego warto dziś przypominać sobie następujące słowa Ratzingera: „Powtórzmy raz jeszcze: względna wartość dążeń do uwolnienia życia od cierpienia nie ulega kwestii. Dążenia te mogą być bardzo pomocne, jednak pod warunkiem, że uznają swoje granice i nie stracą z oczu całości.
Pozostawione same sobie prowadzą w pustkę. Zaspokoić człowieka może bowiem ostatecznie tylko taka odpowiedź, która spełnia jego bezgraniczne pragnienie miłości. Tylko życie wieczne może zrównoważyć to pytanie, jakim jest nasze istnienie i nasza śmierć na tej ziemi”.
Chrześcijanie wierzą, że do takiej wiary w życie wieczne, którą szczególnie celebrują w okresie wielkanocnym, zostali zaproszeni wszyscy.
Cytaty ze „Śmierci i życia wiecznego” Josepha Ratzingera podane są w powyższym tekście w przekładzie Marka Węcławskiego.