Jan Vianney miał wielkie serce pełne miłości do Boga i do ludzi, ale jeśli chodzi o zdolności językowe, było marnie. Ten brak o mały włos nie stał się przyczyną pożegnania ze święceniami. Jak wiadomo, w XIX w. powszechnie używanym w Kościele językiem była łacina.
Służyła nie tylko do sprawowania liturgii, ale w tym języku także klerycy zdawali egzaminy, mówiono w nim kazania oraz prowadzono rozmowy, jeśli spotykali się duchowni różnych narodowości.
Już proboszcz z rodzinnego Ecully przyszłego świętego musiał posiwieć, o ile wcześniej nie wyrwał sobie wszystkich włosów z głowy, ucząc małego Janka tego języka. Koniugacje, deklinacje i wszelkie konstrukcje mowy Rzymian nie chciały się trzymać głowy chłopca.
Jaś pewnie przyklasnąłby z chęcią napisowi wyrytemu przez jednego ze studentów ponad wiek później na uczelnianej ławce: „Śmierć językom martwym!”. Ale nawet współcześnie niewiele osób traktuje ten postulat poważnie.
Powołanie Vianney’go uratowała epoka, w której przyszło mu żyć. Co prawda na początek wydarzenia historyczne wydatnie utrudniły życie wszystkim wierzącym. Rozpętała się rewolucja francuska, a wraz z nią prześladowanie chrześcijaństwa na ziemiach objętych przewrotem.
Potem Jan został przymuszony do wstąpienia do armii napoleońskiej, ale z niej niechcący zdezerterował, straciwszy poczucie czasu na modlitwie. Dlatego musiał się ukrywać przed aresztowaniem. Jednak po roku nadeszła amnestia. Po wielu perypetiach, już jako dwudziestosześcioletni mężczyzna zgłosił się do seminarium.
Wtedy zaczęła się droga przez mękę. Wiedzę religijną alumn miał dużą, podobnie było z tą dotyczącą życia duchowego, problem stanowiły zdolności kaznodziejskie, a właściwie ich brak. Jan jąkał się, nie potrafił posługiwać się klasyczną retoryką i przykładami, a do tego jeszcze ta nieszczęsna łacina…
Doszło do tego, że na jednym z egzaminów zirytowany dukaniem studenta wykładowca kąśliwie zapytał: „Drogi Vianney, jesteś całkowitym ignorantem, a na co, twoim zdaniem, przyda się Bogu osioł?”.
Jasne oczy kleryka rozpromieniły się i całkowicie płynnie, choć zapewne w języku ojczystym, odparł: „Skoro Samson powalił trzy tysiące Filistynów za pomocą oślej szczęki, czegóż Pan nie dokona, mając do dyspozycji całego osła!”.
Nie wiadomo, czy zainspirowane właśnie tym stwierdzeniem, czy raczej brakami kadrowymi władze zdecydowały się na ułatwienie „całemu osłu” drogi do święceń. W końcu zezwolono mu na zdawanie egzaminów po francusku. Kiedy przez nie przebrnął i został kapłanem, wysłano go, czy raczej zesłano do jednej z najgorszych parafii w diecezji.
I tam się okazało, że osioł może nie jest zwierzęciem o najbystrzejszym intelekcie, ale za to głos ma donośny i przekonujący.