– W trzeciej dobie, totalnie osłabiony, zacząłem się modlić: „Zdrowaś, Maryjo, łaski pełna, daj mi jakikolwiek znak, że przeżyję”. Nie pamiętam, ile tych zdrowasiek odmówiłem, ale następnego dnia wydarzył się cud. Obudziłem się z temperaturą 36,6°C – opowiada o swojej walce z koronawirusem zawodnik K-1 Marcin Szreder.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Katarzyna Szkarpetowska: Jako sportowiec, zawodnik K-1, jesteś przyzwyczajony do tego, że wchodzisz na ring i walczysz. W marcu stoczyłeś walkę o najwyższą stawkę, bo o własne życie. Jak doszło u ciebie do zakażenia koronawirusem?
Marcin Szreder: Zaraziłem się od koleżanki, która przyleciała z Włoch, z regionu, w którym szalała pandemia. Mój układ immunologiczny był skrajnie osłabiony, ponieważ na krótko przed zakażeniem koronawirusem przeszedłem dwie poważne operacje, jedna po drugiej. Organizm nie miał siły się bronić.
Bałeś się, że umrzesz?
Tak. Miałem bardzo wysoką gorączkę, silne duszności, musiałem kontrolować oddech, bo praktycznie każdy wdech i wydech to był ogromny wysiłek. Poza tym wcześniej nasłuchałam się, że ludzie z tego nie wychodzą. Że wiele osób, również młodych, umiera. Kiedy wchodzisz na ring, to możesz wygrać lub przegrać, ale wiesz, że nie zginiesz. Jeżeli wygrasz, to będziesz świętować, jeśli przegrasz – wytłumaczysz sobie: OK, dzisiaj było trochę słabiej, ale będę trenował, poprawię się i następnym razem wygram. W przypadku koronawirusa to walka na śmierć i życie. Jeśli przegrasz, to po prostu cię nie będzie.
Czego było ci najbardziej żal, kiedy myślałeś o tym, że może cię nie być?
Tego, że nie mam rodziny, dziecka… Bardzo chciałem wyzdrowieć, żeby w przyszłości móc to marzenie spełnić – to i wiele innych. Pierwsze dni były fatalne. Zasypiałem z myślą, że rano naprawdę mogę się nie obudzić. Gorączka, mimo przyjmowanych leków, nie spadała – cały czas 39,8-39,9°C. W trzeciej dobie, totalnie osłabiony, zacząłem się modlić: „Zdrowaś, Maryjo, łaski pełna, daj mi jakikolwiek znak, że przeżyję”. Nie pamiętam, ile tych zdrowasiek odmówiłem, ale następnego dnia wydarzył się cud. Obudziłem się z temperaturą 36,6°C. W pierwszej chwili pomyślałem: coś nie gra, chyba zepsuty termometr (śmiech). Zmierzyłem raz jeszcze – 36,6°C. Popłakałem się ze szczęścia.
Co ciekawe, przez kolejne dwa tygodnie, aż do wyzdrowienia, ani razu nie miałem już tak idealnej temperatury jak tamtego poranka. Dla mnie to był znak, o który prosiłem. Uwierzyłem, że będę żył i ta wiara też mnie leczyła.
To była, można powiedzieć, druga tak klarowna interwencja ze strony Maryi. Przed zakażeniem koronawirusem, gdy byłeś hospitalizowany z powodu wspomnianych operacji, również zwróciłeś się do Niej o pomoc.
Tak, po drugiej operacji ból był nie zniesienia, nie niwelowały go nawet zaaplikowane przez lekarzy silne leki przeciwbólowe. Modliłem się do Matki Bożej, abym przestał tak cierpieć. W momencie, kiedy się modliłem, zapominałem o bólu, stawał się on jakby mniej dotkliwy. Po kilku dniach ustąpił. Po tym wszystkim udałem się do kościoła. Pamiętam, że podszedłem wtedy blisko ołtarza i spojrzałem na wizerunek Matki Bożej. Łzy same napłynęły mi do oczu, nie potrafiłem ich powstrzymać. Tak jakbym wypłakał cały ból, który miałem w sercu.
Kilka miesięcy wcześniej, po wyczerpującej walce z nowotworem, zmarła twoja mama. Jej śmierć zachwiała twoją wiarą?
Tak, śmierć matki była dla mnie ciosem prosto w serce. Mama była moją najlepszą przyjaciółką, dzielną wojowniczką, kobietą do tańca i do różańca. Zawsze była po mojej stronie, nigdy nie krytykowała moich wyborów. Niesamowicie imponowała mi wytrwałością, konsekwencją, niepoddawaniem się. Będąc w zaawansowanym stadium choroby, potrafiła wejść na rowerek stacjonarny, na kilka sekund, tylko po to, żeby nagrać i przesłać mi filmik. Mówiła: „Synu, będzie dobrze”. Ja mówiłem jej to samo: „Mamuś, damy radę!”.
Choroba jednak postępowała. Lekarze usunęli jej płuco, potem trzy żebra… Kiedy wycięto jej krtań i nie mogła już mówić, pisała na kartce… Zmarła dzień przed świętami Bożego Narodzenia. Zasnęła i już się nie obudziła. Mój świat został wywrócony do góry nogami, wszystko straciło sens. Zwątpiłem w Boga, nie potrafiłem Mu tej śmierci wybaczyć, wręcz byłem na Niego obrażony. Nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego utrzymuje przy życiu złych ludzi, a tych dobrych, kochanych, zabiera do siebie. Moja mama była pielęgniarką. Nigdy nie wyrządziła nikomu krzywdy, całe życie niosła pomoc drugiemu człowiekowi. Do dziś pamiętam, jak zimą, mimo zamieci, mrozu, odwiedzała pacjentów w ich domach – dostarczała im leki, zmieniała opatrunki, robiła zastrzyki. Wszyscy ją kochali. Miałem ogromne poczucie niesprawiedliwości, że Bóg zabrał ją do siebie.
I dopiero modlitwa do Maryi, w tych trudnych momentach, kiedy tak naprawdę nie było wiadomo, czy przeżyję, na nowo moją wiarę ożywiła.
Wierzysz, że mama jest w miejscu, w którym ból i cierpienie nie istnieją?
Tak. Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, czuję jej obecność. Wyobrażam ją sobie radosną, uśmiechniętą, tańczącą… Uwielbiała tańczyć. Często sobie z nią rozmawiam. Całym sobą wierzę, że nade mną czuwa. Jeżeli czegoś nie mogę załatwić, to wiem, że ona mi pomoże… Że wyprosi u Boga to, czego potrzebuję, bo ogląda Go twarzą w twarz.
Trzy poważne wypadki samochodowe, śmierć mamy, dwie operacje, zakażenie koronawirusem… Myślisz, że to, co w życiu najgorsze, masz już za sobą?
Zło, nieszczęścia, cierpienie… To wszystko przemija, dlatego tak ważne jest, żeby szukać światła i nie oddawać pola ciemności. Po każdej burzy wychodzi słońce, po każdej nocy przychodzi dzień. Nie wolno się poddawać. Trzeba wystawiać twarz do słońca, dbać o swój wewnętrzny ogród. Oczyszczać go z chwastów, którymi są niewiara, negatywne myślenie, brak nadziei, spodziewanie się najgorszego, a nie najlepszego.
Kick-boxing to sport dla ludzi z charakterem. Odważnych, zmotywowanych, silnych – także duchem. Ty otwarcie przyznajesz, że wierzysz, że modlisz się na różańcu, że Bóg dał ci kolejną szansę. Wiara nie jest współcześnie tematem glamour. Nie obawiasz się hejtu?
Nie, ponieważ nie wstydzę się być sobą. Dlaczego miałbym się tym w ogóle przejmować? Tyle razy w życiu otarłem się o śmierć, tyle przeszedłem, że naprawdę nie ma dla mnie znaczenia, co ktoś pomyśli bądź powie na mój temat. To jest moje życie i moja droga. I zrobię wszystko, żeby iść w kierunku światła, dobra i piękna. Jeżeli ktoś chce się zainspirować – proszę bardzo, natomiast zdanie hejterów mnie nie interesuje. Życie opieram na szczerości i uczciwości. Nie urodziłem się po to, żeby być perfekcyjny, ale żeby być prawdziwy. I tego się trzymam.
Czytaj także:
Mimo koronawirusa Marek Kamiński wyrusza w niecodzienną podróż dookoła świata…
Czytaj także:
Chrzest mistrza świata, który ratuje chorych na koronawirusa