Przed wyjazdem na misje Kamila Tomczewska pracowała w szpitalu położniczym w Opolu. Od 3,5 miesiąca przebywa w Zambii i pracuje na porodówce. Dla tamtejszych ludzi chce otworzyć oddział dla wcześniaków, dlatego zbiera pieniądze na zakup najpotrzebniejszego sprzętu.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
O warunkach pracy położnej w Afryce, komplikacjach przy porodach i emocjach towarzyszących śmierci dzieci z Kamilą Tomczewską rozmawia Anna Gębalska-Berekets.
Anna Gębalska-Berekets: Towarzyszy pani w narodzinach nowego życia. To ważna rola…
Kamila Tomczewska: Jestem położną, kocham dzieci i kobiety ciężarne. Praca z ludźmi ubogimi jest dla mnie budująca i czuję satysfakcję z tego, że zdecydowałam się na ten wolontariat.
Skąd pomysł, by wyjechać na misje?
Pomysł zrodził się po skończeniu liceum, jak miałam około 18 lat. Wtedy ciężko było jednak go zrealizować. Nie miałam żadnego zawodu, nie ukończyłam studiów. Jednak ta myśl wciąż we mnie była. Przez ten czas zdobyłam doświadczenie w pracy.
Trudna była ta decyzja? Wyjazd oznaczał pozostawienie pracy w Polsce, rodziny, bliskich, przyjaciół…
Pomysłów mamy dużo, trudniej z ich realizacją. Z decyzją zwlekałam ze względu na rodziców, na ich obawy co do wyjazdu. Bliscy jednak ostatecznie zrozumieli całą ideę mojego wyjazdu i tego, co chcę zrobić. Martwią się jednak. Jeśli chodzi o pracę, to musiałam wziąć bezpłatny urlop na pół roku. Pracodawca przychylił się do mojej prośby. Przerwałam specjalizację ginekologiczno-położniczą w zasadzie w połowie. Nie wiem, czy uda mi się jeszcze na nią wrócić i rozpocząć od tego momentu, w którym skończyłam.
Podeszłam do mojego wyjazdu w ten sposób, że jadę na jakiś czas, z konkretnym celem, by udzielić konkretnej pomocy i czegoś się nauczyć. Staram się nie myśleć, ze zostawiłam w Polsce swoją rodzinę. Oni mają wszyscy swoje życie. Przed samym wyjazdem jednak miałam problemy z takim podejściem. Przed samym wylotem do Zambii odczuwałam większy stres niż teraz.
Ile czasu jest pani w Zambii i jak długo planuje pozostać?
Jestem tutaj 3,5 miesiąca. Plan był taki, że pozostanę do kwietnia. Zdecydowałam jednak już teraz, że przedłużę pobyt do końca maja. Nie wykluczam, że pozostanę tu dłużej. Wszystko jest labilne. To zależne jest od wielu czynników. Póki co przystosowuję się do nowych warunków. Dużo czasu spędza się tu w samotności, a to jest trudne psychicznie.
Co jest dla pani najtrudniejsze?
Bałam się przed wyjazdem ciężkich warunków na miejscu. Ciąż, które kończą się śmiercią. Jestem empatyczną osobą i bardzo odczuwam z innymi ich samopoczucie. Wiedziałam jednak, po co tu jadę i jaki mam cel. Z pomocą Boską nie załamuję się, kiedy umiera dziecko czy inni pacjenci. Już nie zabieram tych emocji do domu. Tłumaczę sobie, że po prostu tutaj tak jest i należy to zaakceptować.
W Zambii pracuje pani jako położna. Czy jest coś, co panią najbardziej zaskoczyło na miejscu?
Wcześniej niewiele wiedziałam o Zambii, nie byłam też w Afryce. Ogólnie miałam negatywny obraz. Byłam zaskoczona. Kobiety bardzo opiekują się swoimi dziećmi, każde z nich jest bardzo ważne. Matki karmią z czułością piersią swoje dzieci. Mężczyźni może mniejszy biorą udział w wychowaniu dzieci, głównie ze względu na pracę, ale los rodziny nie jest im obojętny. Jeśli coś się dzieje z dzieckiem i mamą, a ojciec pracuje niedaleko, to przyjeżdża do szpitala. W biedniejszych rejonach spotykam się z tym że ktoś na mnie woła „muzungu” – „biała”, to jest denerwujące. Ale ogólnie ludzie są bardzo pozytywnie nastawieni.
Jest pani jedyną białą osobą?
Nie. Oprócz mnie jest jeszcze Gosia, pielęgniarka. Przyjechała tutaj około 15 lat temu i pozostała w Zambii. Ona pracuje w Centrum Raka Szyjki Macicy i Raka Piersi. Współpracujemy razem. Jest również z nami lekarz, ginekolog – położnik, który jest na miejscu od 8 lat. Z pochodzenia jest Niemcem.
Często zdarzają się komplikacje przy porodzie i jest pani świadkiem śmierci dzieci?
Jest to trudne pytanie. Na pewno częściej niż w Polsce. Często kobiety przychodzą do nas zbyt późno. Niektóre z nich rodzą w buszu, w drodze do szpitala, idąc bardzo długo, nawet dwa dni. Notorycznie zażywają jakieś zioła i to doustnie, i dopochwowo. Powodują one mnóstwo komplikacji. Nie chcą jednak do tego się przyznawać. Nie zawsze zatem wiemy, skąd te komplikacje. Dłużej się tu także czeka, aż zostanie wezwany cały zespół medyczny, chociażby do cięcia cesarskiego. By przewieźć pacjentkę do innego szpitala, też potrzeba dużo czasu, trzeba zorganizować paliwo, samochód nie zawsze jest sprawny.
Jak pani sobie radzi jako świadek śmierci matki, dziecka?
Śmierć matki na szczęście jeszcze mi się nie zdarzyła. Natomiast jeśli chodzi o śmierć dziecka, byłam tego świadkiem kilka razy. Jest mi zawsze przykro. Staram się podejść do tej kobiety i wybadać, czy chciałaby się ze swoim dzieckiem pożegnać i je zobaczyć. Tu nie ma takiego zwyczaju. Martwe dziecko jest zabierane kobiecie i zakrywane, by nie mogła go zobaczyć. Wsparcie psychologiczne w takich sytuacjach dla kobiet praktycznie nie istnieje. Staram się dzieci ochrzcić jeśli oczywiście sobie tego ktoś życzy.
Śmiertelność kobiet ciężarnych jest tu o wiele większa niż w Polsce. Chociażby ze względu na malarię. Gdy pojawiają się objawy, jest już często za późno. Kobieta kiedy trafia do szpitala, to malaria jest już bardzo rozwinięta. Założenie w Zambii jest takie, że życie matki jest na pierwszym miejscu.
Jak reagują kobiety na propozycję, że mogą się ze swoim dzieckiem pożegnać? To wzruszający gest…
To działa instynktownie. Zdarza się, że kobieta nie chce przytulić dziecka, odwraca głowę, zamyka oczy. Nie chcę jednak do takich gestów nikogo zmuszać. Szanuję tradycję tego kraju.
Prowadzi pani zbiórkę pieniędzy. Na co najbardziej potrzebne są obecnie środki finansowe i co udało się do tej pory zakupić?
Pierwszą zrzutkę założyłam jeszcze przed wyjazdem do Zambii. Zatytułowałam ją: „Aby poród dał życie a nie je zabrał”. Była ona przeznaczona na to, by zakupić najpotrzebniejszy sprzęt na porodówkę – przede wszystkim KTG – urządzenie, które wykrywa podstawowe komplikacje. Urządzenie kosztowało około 10 tys. złotych. Zakupiłam dodatkowo detektor tętna, ciśnieniomierze, termometry, nowe narzędzia do porodu. Sprzęt był zużyty. Teraz zrzutka (tutaj można kliknąć, by zobaczyć zdjęcia i pomóc) jest na to, byśmy mogli otworzyć oddział dla wcześniaków. Wcześniaków jest bardzo dużo, głównie ze względu na malarię. Kobiety też ciężko pracują na polu i wtedy też dzieci rodzą się przed terminem. Chciałabym zakupić drugi inkubator.
Niedawno doprowadzono prąd do szpitala, co nas bardzo cieszy i znacznie ułatwia pracę. Potrzebne są dwa respiratory, dwie maszyny do wspomagania oddechu dla wcześniaków i noworodków z problemami adaptacyjnymi (w tym z problemami oddechowymi), lampę bakteriobójczą i lampę do fototerapii – zwłaszcza przy nasilonej żółtaczce. Są one niestety drogie.
Czytaj także:
Przynoszę chorej żonie Pana Jezusa w Komunii. Gabrysia od lat żyje z silnym bólem mięśni [wywiad]
Czytaj także:
Czy umiemy dbać o kobiety po porodzie? [wywiad]
Czytaj także:
Połóg jest ważny! Jak go przeżywać, by z radością wejść w macierzyństwo?