I tu niespodziewanie do akcji wkracza Maria Magdalena…
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Kiedy mieszkałem w Warszawie i pracowałem jako duszpasterz młodzieży, bardzo angażowałem się w tę posługę, ale też intensywnie udzielałem się w świecie mediów. W pewnym momencie zorientowałem się, że jestem człowiekiem coraz bardziej zapracowanym, coraz mocniej zmęczonym i coraz mniej zdolnym do przeżywania czegoś.
Czytaj także:
Jak wyjść z kryzysu? Pan Bóg jest wybitnym Logistykiem i ma wobec nas specjalne strategie [wywiad]
Odkryłem któregoś razu, że w swojej posłudze jestem trochę zimny. Rzeczowy i praktyczny w rozmowach z młodymi – co jest oczywiście potrzebne – ale niewrażliwy. Coraz bardziej czułem przygasającą w sobie wrażliwość. I odkryłem z przerażeniem, że ja w ogóle nie płaczę. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, pomyślałem: jest źle. A byłem akurat z przyjaciółmi w Prowansji. Pojechaliśmy do groty Marii Magdaleny.
Jak podaje legenda (i nie jest to wykluczone) Maria Magdalena, uciekając przed prześladowaniami, wylądowała właśnie tam i zamieszkała w tej grocie. Już od III wieku było tam miejsce kultu, a od wieku XIII zaopiekowali się nim dominikanie. Maria Magdalena zawsze była nam bliska – jako ta, która głosi dobrą nowinę i która jest nawróconą grzesznicą. Oba te wymiary są bliskie dominikanom.
I wtedy, w tej grocie, poprosiłem ją: „Mario Magdaleno, módl się za mnie, bo ja nie umiem już płakać”. Czułem, że tracę zdolność do żywego reagowania, do zanurzenia się w świat normalnych, żywych relacji. Czułem, że moje kontakty z innymi są coraz bardziej wyprane z uczuć, więc poprosiłem ją o wstawiennictwo. Po pół roku na jakimś filmie popłynęła mi jedna łezka. Wziąłem ją, ucałowałem, podziękowałem. To był zwiastun. A potem przyszło uzdrowienie.
Postanowiłem wówczas napisać książkę o współczuciu. Któregoś razu, może na minutę przed zaśnięciem, spłynęło na mnie słowo: współczucie. Rano zapytałem moich braci przy śniadaniu: „Powiedzcie mi, co wam się kojarzy ze współczuciem?”. W trakcie naszej rozmowy zdałem sobie sprawę, że temat współczucia to temat, który naznaczył w ogóle powstanie naszego zakonu.
Otóż św. Dominik był człowiekiem o bardzo gorącym, współczującym sercu, wiódł jednak spokojne i bezpieczne życie jako kanonik regularny. Któregoś dnia wybrał się na misję dyplomatyczną ze swoim przyjacielem, biskupem Diego. Wówczas nagle odkrył zupełnie nieznany mu świat.
Jadąc, napotkali legatów papieskich, którzy wracali z nosami na kwintę, ponieważ zostali wyrzuceni z pobliskiego miasteczka, dokąd przyjechali wprowadzić porządek. Z władzą nadaną przez samego papieża, w ociekających złotem szatach, okazałych karocach, z całym dworem – kościelnym blichtrem przyćmili Ewangelię. I zostali przegnani, po prostu.
Swoim wrażliwym sercem św. Dominik od razu zrozumiał, gdzie tkwi problem. Zaproponował: „Panowie, odeślijcie te wszystkie wasze karoce, pójdźmy do nich i porozmawiajmy jak ludzie”. I tak właśnie zaczął się nasz zakon – rozmawiając z tymi prostymi ludźmi, wchodząc w publiczną debatę, na rynku miasta, św. Dominik spowodował, że duża część mieszkańców tamtych rejonów powróciła do Kościoła.
Czytaj także:
Chcesz modlić się jak św. Dominik? Oto 9 skutecznych sposobów
Wtedy dla św. Dominika odsłonił się świat, który napełnił go głębokim współczuciem. Zrozumiał w tamtym momencie, że nie może już wrócić do swojego bezpiecznego, spokojnego życia kanonika regularnego. I rozpoczął posługę wędrownego kaznodziei, aby na nowo wydobyć bogactwo i piękno Ewangelii, wszędzie tam, gdzie została ona przysłonięta kościelnym blichtrem.
Fragment książki o. Wojciecha Jędrzejewskiego OP pt. Sekret współczucia”, wyd. Fides.