separateurCreated with Sketch.

Łatwopalni i śmiesznie marni. Jak prymas Polski wyobraża sobie niebo? [rozmowa]

FIGURA JEZUSA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Kiedyś usłyszałem opowieść, którą starszy ksiądz przekazywał spowiadającym się dzieciom pierwszokomunijnym. Mówił do nich, że każdy z nas ma w niebie anioła, który codziennie spisuje historię naszego życia. Kiedy już pójdziemy do nieba, Pan Bóg otworzy tę książkę i zacznie przy nas czytać…

Katarzyna Szkarpetowska: Co Ksiądz Prymas czuje, gdy spaceruje cmentarnymi alejkami, odwiedza groby bliskich?

Abp Wojciech Polak: To jest taki moment, kiedy wracają wspomnienia. Wystarczy lekko przymrużyć oczy, spojrzeć na nagrobną tablicę, by chociaż na chwilę przenieść się do czasu, który kiedyś wspólnie był nam dany.

Wówczas z jednej strony rodzi się w sercu tęsknota za przeszłością, za byciem razem, za rozmowami, ale również wdzięczność, że przecież ten czas był niezasłużonym darem, którego mogliśmy nie dostać. Przychodzi też refleksja, że poza tym, co było i co jest, istnieje jeszcze to, co będzie. Ta perspektywa rodzi w sercu pokój i pozwala naszym bliskim, którzy już odeszli, powiedzieć: do zobaczenia.

Kohelet pisał: „marność nad marnościami i wszystko marność”. Jaki zatem sens ma ludzkie życie? W jakim celu je od Boga otrzymujemy?

Kohelet mówi o ulotności wszystkiego, czego przychodzi nam doświadczać tutaj, na ziemi, jednak w żadnej mierze nie odbiera to sensu naszemu życiu. Raczej w pewien sposób je kierunkuje i pokazuje właściwą perspektywę. Musimy pamiętać, że od samego początku pragnieniem Boga było właśnie szczęście człowieka. Tak zaczyna się nasza historia na ziemi: „I widział Bóg, że wszystko, co stworzył, było bardzo dobre” (Rdz 1,31).

Moglibyśmy powiedzieć, że Koheletowa marność to uboczny skutek zrodzony z wolności człowieka. Nie przekreśla to jednak sensu ziemskiego życia. W tą trudną, naznaczoną grzechem historię, ponownie wchodzi Bóg i na nowo, jeszcze raz, nadaje jej sens, nową perspektywę. Wówczas nawet to, co po ludzku jest trudne – ziemskie przemijanie, nasze zmagania, podejmowany wysiłek –  w Chrystusie nabiera nowego znaczenia.

W przepiękny sposób opisał to w „Tryptyku Rzymskim” Jan Paweł II: „jakby mówiąc wszystkiemu wokoło: «zatrzymaj się! – masz we mnie przystań» / «we mnie jest miejsce spotkania z Przedwiecznym Słowem» / «zatrzymaj się, to przemijanie ma sens» / «ma sens...  ma sens...  ma sens!»”.

To trzykrotne powtórzenie z całą pewnością nie jest przypadkowe. Czasami bowiem bardzo trudno nam uwierzyć, że to, co nas spotyka, ma sens.

Dlaczego życie jest tak kruche? Można powiedzieć, że jest prezentem od Boga, ale... dlaczego tak bardzo nietrwałym?

Jacek Cygan napisał tekst do piosenki „Łatwopalni”: „A my, tak łatwopalni, biegniemy w ogień, by mocniej żyć. A my, tak łatwopalni, tak śmiesznie marni, dosłowni zbyt...” - brzmią jej słowa. Myślę jednak, że ta nasza kruchość nie jest i nie musi być słabością. Nie jest jakimś defektem czy ukrytą wadą.

„Świat między wierszami największy ukrył skarb. Wiesz, w to miejsce czasami odchodzi któryś z nas” - słyszymy dalej w cytowanej piosence. Gdyby nie nasza słabość i kruchość, nigdy byśmy nie odkryli i nie doświadczyli tego cudownego miejsca ukrytego między wierszami. I oczywiście po ludzku jest to bardzo trudne, czasami niewyobrażalne i niezwykle bolesne.

Życie nie jest jednak prezentem, który Bóg daje, a potem odbiera człowiekowi. Bóg nigdy niczego człowiekowi nie zabiera, jeśli w to miejsce nie chce dać dużo więcej. Ten moment, kiedy wydaje nam się, że wszystko tracimy, zawsze będzie bolał najbardziej na świecie, ale potem już nigdy nic nie będzie bolało.

Na grobie dziadków Prymasa Tysiąclecia, który znajduje się w mojej rodzinnej parafii, widnieje napis: „Życie trzeba przeżyć godnie, bo jest tylko jedno”. Co to znaczy przeżyć godnie życie?

Najpierw trzeba powiedzieć, czym jest godność człowieka. Dla mnie wynika ona z mojej przynależności do Boga, z mojego synostwa. Być może brzmi to dość patetycznie i wzniośle, dla niektórych abstrakcyjnie, ale chodzi o coś bardzo prostego.

Kiedyś usłyszałem opowieść, którą starszy ksiądz przekazywał spowiadającym się dzieciom pierwszokomunijnym. Mówił do nich, że każdy z nas ma w niebie anioła, który codziennie spisuje historię naszego życia. Kiedy już pójdziemy do nieba, Pan Bóg otworzy tę książkę i zacznie przy nas czytać.

I dodawał: dobrze, jeśli nie będziemy musieli się wstydzić. I bynajmniej nie chodziło tylko o to, żeby Pan Bóg był z nas, po ludzku rozumiejąc, dumny, ale raczej o to, żeby był motywacją dla naszego pięknego życia.

To, co robię, o co się staram, o co zabiegam, na co wykorzystuję moje siły, zdolności i talenty, robię ze względu na Niego. Taka motywacja jest gwarancją naszej wytrwałości i zaangażowania. Wszystko inne może przeminąć, może się skończyć, może przestać być ważne, ale Bóg zostaje.

Co oznaczałaby dla nas śmierć, gdyby Chrystus jej nie zwyciężył? Gdyby nie zmartwychwstał?

Taka śmierć oznaczałaby koniec. Przekonuje nas o tym już św. Paweł w Liście do Koryntian: „Jeśli nie ma zmartwychwstania, to i Chrystus nie zmartwychwstał.  A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara” (1 Kor 15,13-14).

Zmartwychwstanie zupełnie odwraca tę perspektywę. Dlatego dalej mówi o niej św. Paweł: „Tymczasem jednak Chrystus zmartwychwstał jako pierwszy spośród tych, co pomarli” (1 Kor, 15,20). Nie zmienia to faktu, że wobec doświadczenia śmierci pojawia się w nas całe mnóstwo znaków zapytania, także takich jak: czy to prawda, czy oby na pewno.

Jezus doskonale zdawał sobie z tego sprawę, kiedy mówił do uczniów: „Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie! W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce” (J 14,1-2).

Nie wiem, czy znajdziemy drugą taką wypowiedź Jezusa, w której tak bardzo chce swoich uczniów do czegoś przekonać. Możemy sobie tylko wyobrazić, jak staje naprzeciw nich i pewnie, w najbardziej przekonujący sposób, mówi: „Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział”. Jezus wiedział, że przyjdą takie momenty, kiedy po ludzku będzie bardzo trudno. Wiara jednak pozwala nam powtórzyć za ks. Twardowskim: „koniec – to kłamczuch w świecie nieskończonym”.

Dlaczego, chociaż wiemy, że Chrystus pokonał śmierć ostatecznie, to częściej myślimy o niej z lękiem niż z nadzieją?

Bo taki jest człowiek. Po ludzku jest to nawet uzasadnione i zrozumiałe. Zazwyczaj to, co nieznane, rodzi lęk, poczucie niepewności, czasami zagrożenia. Mamy do tego prawo i nie powinniśmy obwiniać się o niedowiarstwo czy brak zaufania. Potrafimy przecież pokochać nasze ziemskie życie, kochamy ludzi, którzy tutaj są nam dani. Boimy się ich stracić.

Ostatecznie jednak, kiedy już musimy zmierzyć się z tajemnicą śmierci, nadzieja bierze górę nad lękiem. To właśnie jej chwytamy się bardziej, na nią stawiamy. I nie chodzi o jakieś złudne poczucie bezpieczeństwa, tanie pocieszenie, ale o ufność, którą ostatecznie pokładamy w obietnicy zostawionej przez Jezusa: „Idę przecież przygotować wam miejsce”.

Przemijamy i w zasadzie nie mamy na to wpływu. Możemy pogodzić się z tym albo buntować, ale to i tak nic nie zmieni. Czy wiara w Boga może nam pomóc oswoić temat śmierci i przemijania?

Ja nie znam innej drogi. Nigdy innej drogi nie szukałem. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że innej drogi niż wiara nie potrzebuję. Trudno mi sobie wyobrazić, co by to miało być. Uświadamiam to sobie za każdym razem, gdy podczas mszy świętej pogrzebowej powtarzam słowa prefacji:

„W Nim zabłysła dla nas nadzieja chwalebnego zmartwychwstania  i choć nas zasmuca nieunikniona konieczność śmierci, znajdujemy pociechę w obietnicy przyszłej nieśmiertelności. Albowiem życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy”. Obietnica przyszłej nieśmiertelności jest dla mnie nie tylko zwykłą pociechą, ale gwarantem wynikającym ze śmierci i zmartwychwstania Jezusa.

I po ludzku mam prawo do smutku, do żałoby, do lęku, ale mam też odwagę spojrzeć w niebo, uśmiechnąć się, wziąć głęboki oddech i ze spokojnym sercem wrócić do mojego ziemskiego świata, ciesząc się każdą darowaną mi chwilą.

W jaki sposób możemy ożywiać swoją wiarę w życie wieczne?

Wiary nie możemy traktować wybiórczo, skupiając się na jakichś poszczególnych elementach. Wiara wynika z relacji, z mojej więzi z Jezusem. Ta zaś rodzi się ze spotkania. Możemy trochę to zrozumieć przez analogię do naszych ludzkich relacji.

Nie jest to kwestia postanowienia: dzisiaj cię spotkałem, jutro z tobą porozmawiam, a pojutrze bezgranicznie ci zaufam. Przecież tak się nie dzieje. Często jest to bardzo długi proces. Św. Paweł podpowie, że „wiara rodzi się z tego, co się słyszy, tym zaś, co się słyszy, jest słowo Chrystusa” (Rz 10,17). Muszę najpierw usłyszeć, potem dać moją odpowiedź. Tak zaczyna się dialog. Tak najczęściej wyglądają nasze spotkania, z których rodzą się znajomości, przyjaźnie, zakochania.

Trochę tak to sobie wyobrażam, że jeśli wejdę w relację z Jezusem, jeśli się w Nim zakocham, jeśli zacznę Mu wierzyć i ufać, to wówczas całe moje życie pójdzie za Nim, jak zakochanych, którzy swojej miłości nie podają w wątpliwość. Zakochany w Jezusie nigdy niczego nie podam w wątpliwość.

Jak Ksiądz Prymas wyobraża sobie niebo?

We wspomnieniach jednego z misjonarzy, który posługiwał w środku afrykańskiej dżungli, przeczytałem, jak towarzyszył on umierającemu dziecku. Chłopiec zapytał go, jak jest w niebie, a potem jeszcze o to, czy w niebie jest las. Misjonarz odpowiedział: jeśli tak bardzo kochasz las, to las będzie twoim niebem. I dodał: tak, w niebie jest las. W niebie jest to, co kocham.

Co Ksiądz Prymas chciałby usłyszeć od Boga, gdy spotka się z Nim po tej drugiej stronie?

"Dzień dobry". Tak, "dzień dobry". To będzie najlepszy dzień mojego życia.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.