Cristinę pierwszy raz zobaczyłam z daleka. Znajoma siostra zakonna szepnęła mi wówczas: „Chciałabym mieć taką wiarę, jak ona”. Z zaciekawieniem przyjrzałam się wtedy tej przystojnej kobiecie, której twarz zniekształcała blizna po przejściu kuli, która miała ją zabić. Na przedramionach widać było głębokie szramy od uderzenia maczetą.
Dowiedziałam się, że w czasie ludobójstwa w Rwandzie wymordowano całą jej rodzinę: czworo dzieci, męża, dziesięcioro rodzeństwa, obydwoje rodziców i wielu krewnych. Ona cudem ocalała. Była wówczas w siódmym miesiącu ciąży.
Oprawcy tak długo kopali jej brzuch i okładali kolbami karabinów, aż zabili maleństwo. Z martwym dzieckiem pod sercem ukrywała się kilka tygodni. Dopiero wówczas trafiła do szpitala, gdzie otrzymała pomoc.
Po ludobójstwie sama zaczęła nieść pomoc innym. Także oprawcom, na których rękach była krew jej najbliższych. Gdy wróciłam do Rwandy kolejny raz, spotkałyśmy się i opowiedziała mi swą historię. Choć mówiła o rzeczach strasznych, to jej opowieść była hymnem wiary, nadziei i miłości.
Mówiła, że ludobójstwo przetrwała dzięki wierze wyniesionej z domu i o tym, jak potem przez lata na kolanach spędzała całe godziny przed Jezusem w Najświętszym Sakramencie, błagając o siłę do dalszego życia.
Zostaliśmy zaatakowani 8 kwietnia 1994 roku o poranku. Żołnierze wygonili nas z domów, kazali położyć się na ziemię i zamknąć oczy. Dla mnie było to trudne do wykonania, ponieważ przeszkadzał mi brzuch. Leżałam więc na plecach z przymkniętymi oczami, kiedy usłyszałam strzał i poczułam, jak kula rozrywa mi twarz.
Troje moich dzieci, mój mąż i rodzice w tym samym czasie zostali zastrzeleni nieopodal, na polu wśród bananowców. Straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, panowała cisza. Zobaczyłam nieopodal moją córkę z przestrzeloną głową i kurę, która wydziobywała jej mózg. Obok leżały inne ciała powykręcane, poszlachtowane, zakrwawione; niedaleko leżał chłopak w agonii – skomlał o łyk wody, której nie byłam w stanie mu dać.
Skuliłam się na ziemi, myśląc, że nadszedł i mój koniec. Myślałam tylko o jednym, żeby nie przyszły psy i nie zaczęły nas jeść. By się przed nimi schronić, jakoś doczołgałam się wraz z tym chłopcem do jednego z domów.
Wieczorem wrócili żołnierze, chcąc sprawdzić, czy wszyscy zginęli. Gdy nas odkryli, zaczęli bić kolbami karabinu i kopać. Gdy próbowałam zasłonić dziecko w mym łonie, poczułam uderzenie maczety, moje ramiona pokryły się krwią. Gdy błagałam żołnierzy, by mnie dobili usłyszałam: „Szkoda dla ciebie kuli, zdychaj jak zwierzę”. Odeszli.
Okropnie cierpiałam, czułam się strasznie samotna, naprawdę czułam, że to jest moja droga krzyżowa, że to koniec życia na kalwarii.
Następnego dnia przyszli mężczyźni, którzy chcieli grabić nasze domy. Był wśród nich znajomy sklepikarz. Wyciągnęłam oszczędności, które mieliśmy w domu i błagałam, by mnie dobił. Patrzył na mnie długą chwilę. Po czym usłyszałam: „Wiele razy ty i twoja rodzina mi pomagała, doznałem od was dużego wsparcia, karmiliście mnie. Weź te pieniądze i uciekaj. Przydadzą ci się, by ratować życie”.
Przypomniało mi się wówczas jak mój mąż, który też był sklepikarzem umierając szeptał: „Wybacz im Boże”. Te pieniądze pozwoliły mi się wykupić na barierach kontrolowanych przez ludobójców. W ten sposób ocalałam.
Cristina spotkała ludzi, którzy pomogli jej wyjść z bólu, dobrze przeżyć żałobę, wspomagali finansowo. Dziś mówi, że to ich miłość ją ocaliła. Z czasem spotkała mężczyznę, którego pokochała i znów została matką. Wtedy też przebaczyła oprawcom swej rodziny i zaczęła wspomagać ludobójców w więzieniu, ponieważ w rwandyjskich zakładach karnych osadzeni nie otrzymują pożywienia i musi o nich zadbać rodzina.
Jest wśród nich człowiek, który wymordował jej najbliższych. Gdy powiedziała, że mu wybacza – ten, wielki jak dąb mężczyzna, zaczął łkać i stwierdził, że nie jest w stanie przyjąć jej przebaczenia. Cristina systematycznie nosi mu żywność, bo on nie ma już nikogo.
Zaczęła też głosić świadectwa o mocy Bożego miłosierdzia, które przywraca życie, bo jak podkreśla, ona jest tego najlepszym dowodem. Kilkakrotnie mówiła mi, że na całe swe cierpienie patrzy przez pryzmat wiary i że w Bogu można znaleźć odpowiedź na wiele pytań. Mówiła też o mocy, jaką daje przebaczenie i o tym, że musimy nauczyć się dobrem odpowiadać na zło.
Ze swym mężem i córką codziennie modli się, by w Rwandzie nie zabrakło ludzi głoszących w imię Jezusa przebaczenie, pojednanie i miłosierdzie. Modlą się także za ofiary ludobójstwa, zarówno zabitych, jak i tych, którzy wciąż nie potrafią przebaczyć oprawcom swych bliskich. Bogu szczególnie poleca też ludobójców, którzy tak jak kat jej rodziny powtarzają, że nie są godni Bożego miłosierdzia.
Dziś mogę stwierdzić, że jestem potrzebna Bogu i ludziom, że jestem dowodem na to, że zło nie ma ostatniego słowa, że człowiek jest w stanie się odrodzić i podnieść z największej rozpaczy i największego bólu. Jestem dowodem na to, że Bóg jest mocniejszy, że On daje siłę i przywraca życie. Mówię o tym głośno, ewangelizując i dzieląc się świadectwem nadziei, jakim jest moje życie.
Kiedyś spytano moją córkę, skąd biorę siłę. Niewiele się zastanawiając, odpowiedziała – od Boga. To prawda, żyję w Chrystusie, bez Kościoła czuję się zagubiona, Eucharystia jest moją siłą, a modlitwa w rodzinie motorem działania.
Żyję, by świadczyć o tym, że życie jest piękne, by pomagać innym. Kiedy ja doświadczyłam tragedii, znaleźli się ludzie, którzy mnie wsparli. Teraz ja niosę pomoc innym. Straciłam 51 osób z mojej rodziny, doświadczyłam ogromnego cierpienia. Nie zastanawiam się, dlaczego to właśnie ja przeżyłam. Patrzę na to przez pryzmat wiary. W Bogu można znaleźć odpowiedź na wiele pytań.