„Po czasie umiałyśmy Panu Bogu podziękować, że naszą historię tak poprowadził. Może właśnie dzięki temu bardziej jesteśmy za sobą? I może mama wyprosiła nam to powołanie?”
Józef jechał prosto do szpitala, z kilkudniowej delegacji. Wpadł na portiernię. – Jak żona? – W kostnicy.
23 lutego 1962 r. Cecylia urodziła mu dwie kruche dziewczynki. Sama nie zdążyła ich zobaczyć.
Pół roku później ożenił się z młodszą siostrą zmarłej żony, Jadwigą. Może ktoś mu doradził, że dzieci potrzebują matki?
Ale Gabrysia nigdy nie powiedziała do niego tato.
Bliźniaczki
Podobno już w szpitalu dwóch lekarzy chciało je wziąć na wychowanie. Babcia nie pozwoliła. Dziewięcioro swoich dzieci miała, to i z tymi da przecież radę. Po kilku miesiącach Gabrysię zaadoptował bezdzietny wujek (brat zmarłej Cecylii) z żoną. Druga, Ela, została z tatą.
Od tamtej chwili były kuzynkami.
Obie chodziły na grób “cioci Cecylii”. Może brakowało tabliczki z dokładną datą śmierci?
Obie w pierwszych klasach musiały siedzieć blisko tablicy, bo tak samo rozmazywały im się litery. Obie zamiast potańcówek w remizie wolały rekolekcje. Podobały im się te same buty. – Dziwnie do siebie lgnęłyśmy. Ale gdzie by człowiek skojarzył, że to moja siostra? – zastanawiają się.
Gdy Ela jechała w odwiedziny do wujka (kilkanaście kilometrów), tata zawsze mówił: „Pozdrów mi tam Gabuśka”. A kiedy Gabi przyjeżdżała do nich, siedział czasem na drewnianym stołku przed domem i jakoś tak długo ją przytulał…
Jako najlepsze przyjaciółki cieszyły się najbardziej, gdy mogły zrobić sobie taką samą fryzurę i włożyć identyczne sukienki. Można było je pomylić. Nie do wiary – kuzynki, a takie podobne! Za pierwszą wypłatę w szkole zawodowej kupiły sobie spódniczki w biało-czarną kratkę. Teraz śmieją się spod welonów, że ich marzenie o jednakowych ubraniach w końcu się spełniło.
Czytaj także:
S. Cecylia Maria Roszak była najstarszą zakonnicą na świecie. Zmarła niedawno w Krakowie
Gabrysia
Jeszcze dziś pamięta, jak jechała z tatą na porodówkę po młodszego brata. I jak koty razem darli. – Raz Bogdan mi coś przeszkadzał, wylał się atrament z kałamarza. Była straszna awantura. To była moja wina, ale poskarżyłam, że to on. Do teraz mnie to męczy. Żeśmy się lubili i czubili. Ale nie wiedziałam, że to nie jest mój brat rodzony, nie moi rodzice.
Lubiła też polatać po wsi z kolegami. A to się piłkę razem pokopało, poganiało po drodze, na drzewo jakieś wlazło, kolano zdarło. Czasem i do sołtysa poszło po kartkę na podatek, jak tata kazał.
– Z 10 lat musiałam wtedy mieć. Żona sołtysa wychodzi na drogę. “Gabi, ty tu tak nie lataj po darmo, ty się ino dobrze ucz, bo jak ty urośniesz, to oni cię nie będą chcieli, boś ty nie jest ich”. Więc ja w tył zwrot i do domu, z początku wsi na koniec. Przyleciałam, w środku babcia. Z nią się najlepiej rozumiałam. “Myśmy ci chcieli powiedzieć, jak będziesz starsza. My cię wzięli, bo tobie mama umarła”. Powoli topniałam. Przyszła mama, usłyszała to… Strasznie się pokłóciły. No i już wiedziałam, że to są moi drudzy rodzice. Ciężko mi było to przyjąć. Nie, nie czułam się oszukana. Ale było mi przecież w domu tak dobrze – czemu to nie mogło być prawdą?
Ela
Została u taty ze starszą siostrą, Marysią. Po 5 latach urodziła się jeszcze Lidzia, a po 11 brat. – Było dwoje dzieci po jednej mamie i dwoje po drugiej. I nic nie było wiadomo, że my jesteśmy od innej mamy. Mama nas tak kochała! Wieczorami się z nami modliła, śpiewała pieśni, krzyżyki na czole robiła. Tata do roboty chodził. Normalne życie dziecka.
Niedługo po I Komunii był deszczowy dzień. Pewna pani przyszła zostawić rower na podwórku rodziców Eli, bo mieszkali blisko przystanku. – Mama zaprosiła ją do środka, bo do autobusu był jeszcze czas. Sama siedziała przy oknie i szyła, myśmy się z Lidzią bawiły. I ta pani mówi: “fajne te dziołszki. Gdyby ich mama żyła, gdyby Cila żyła…”. I wtedy błysk: acha, tam na cmentarzu jest Cecylia! Pani się spostrzegła i w niedługim czasie wyszła. Zapytałam o to mamę. “Na razie zostaw to, jak przyjdzie tata to porozmawiamy”. Tata o trzeciej z pracy przychodził, mama gotowała obiad. Powiedziała tatowi, strasznie się rozpłakała, a on zdenerwował. No i potem nam z Marysią powiedzieli, że to prawda, ale nikt tej pani do tego nie upoważnił. Woleli to zrobić jak będziemy starsze. Życie na wsi jest piękne. Ale ludzie coś nieraz nieopatrznie powiedzą…
Z tatą się wstydziłam rozmawiać, bo to przecież kobiece sprawy. Ale zapytałam kiedyś babcię, jak to się mogło stać. Poród był powikłany. Cesarskie cięcie, krwotok. W tamtych czasach może jedną na tysiąc kobiet uratowali… Ale wybaczyłam lekarzom. I Panu Bogu też wybaczyłam, że tak dopuścił.
Tęsknotę za zmarłą mamą Ela łagodziła w porozumieniu z kierowcą autobusu. Wysadzał ją po drodze ze szkoły zbiorczej. Szła na mszę i cmentarz. Wypłakała się mamie, wygadała – to wyciszało, przynosiło ulgę. Ale tęsknotę za Gabi trudno było znieść.
Czarna owca i klasztor
Od podstawówki obie należały do wspólnoty Dzieci Maryi. Jeździły na spotkania, rekolekcje, dni skupienia prowadzone przez siostry elżbietanki. Ale powołanie rodziło się w każdej z osobna. – To było coś tak silnego, że się w domu nie spało! – wspominają.
Umówiły się, że do klasztoru pojadą razem. – Moja mama przypuszczała, że ciągnie mnie do sióstr. Jak nie pozwalała mi jechać na rekolekcje, to płaczem wymuszałam: “Gabi jedzie, a ty mnie nie chcesz puścić!” No i się zgadzała. Na Dzieci Maryi też mnie nie chciała puścić, bo musiała być biała spódniczka, a ja miałam tylko czarną. “Gabi może, a ja nie? – No to idź!” Na odpuście wszystkie dziewczynki były w białych spódniczkach, a ja w czarnej. I mi wcale nie przeszkadzało, że będę czarną owcą. Wystarczało, że moja siostra tam jest. Mama wiedziała, że nic nie wskóra. W ósmej klasie powiedziała: “ty to chyba pójdziesz do tych sióstr, nie?” Nie chciałam się przyznać, bo sama nie byłam pewna. No ale na rekolekcjach Pan Bóg dawał znaki, że to jednak to. I żeśmy się dogadały, że zrobimy to cichaczem na początku roku szkolnego. Skończyłyśmy szkołę, ale u mojej siostry zaczął się meksyk” – wspomina Ela, czyli s. Maxentia.
Gabrysia (s. Berchmansa) dostała pracę u braci szkolnych, w kuchni ośrodka Caritas dla niepełnosprawnych chłopców. Miała zacząć 1 września 1980 r.
1 września miała też wstąpić do klasztoru.
– 23 sierpnia byłyśmy u elżbietanek w Katowicach na ślubach koleżanki i żeśmy się zapisały. Trzeba było jakoś moją pracę odkręcić. Napisałam list do Caritasu: “proszę mi przesłać dokumentację na ten i ten adres, gdyż zmieniam decyzję i wstępuję do Zgromadzenia Sióstr Świętej Elżbiety”. List poszedł.
30 sierpnia pojechały do Lublińca po świadectwa chrztu. (Chrzcił je młodziutki oblat, o. Teodor, którego odnalazły w 2000 r. Do dziś utrzymują kontakt!). Było trochę kłopotów, bo rodzice adopcyjni nie zadbali, żeby zmienić nazwisko Gabi w kościelnych dokumentach. Ale się udało.
Czytaj także:
Co nam mówi pustelnica Miriam – zakonnica, która od 2001 roku milczy?
Ucieczka. Jak Gabi nie poszła do klasztoru
31 sierpnia 1980 r. obaj ojcowie byli na jednej zmianie w hucie.
Rodzice Eli wiedzieli.
Najtrudniej było powiedzieć tacie. Nieraz żartobliwie mówił: “zaś do tego kościoła jedziesz?”. Ja na to: tato, miej pretensje do Pana Boga. Bo przecież i na bilet trzeba było, i późno się wracało. Ale przyjął to i cieszył się. Bardzo się nami cieszył.
Rodzice Gabi nie wiedzieli. Mieli już dla niej przygotowane pierzyny, całe wiano.
– Nie przyszło nam do głowy, że wujek i tata mogą się wtedy spotkać w pracy, rzadko się spotykali – wspomina s. Maxentia.
– I ten prawdziwy tata pyta mojego: “jak ty to żeś przyjął, że nasze dziołchy idą do klasztoru?” – dopowiada s. Berchmansa.
– Wiedziałam, że muszę bardzo czujnie spać, żeby wstać wcześnie i iść na autobus na godzinę 5.00, żeby dojechać do Dobrodzienia i dalej do Katowic. Moja siostra miała po drodze wsiąść. Tak się umówiłyśmy w niedzielę w kościele. Cieszyłyśmy się bardzo. Nikt nie podejrzewał dramatu, który się w nocy wydarzy – wspomina.
– Tata przyszedł w nocy z roboty, bardzo nerwowy. “Wiesz, że ona chce uciec do klasztoru razem z Elą?” – powiedział mamie. I wyciągnął mi dowód. Rano powiedział, że bez dowodu się nigdzie nie ruszę. Że on się nie zgadza. Mam jechać do Caritasu.
Uciekł mi autobus do klasztoru, uciekł i do pracy. Więc co mi przyszło? Wziąć rower i 15 km jechać i się sprosić, żeby mnie na nowo przyjęli, jak dokumenty wrócą. Całą drogę płakałam. Wjeżdżam na plac i brat szkolny stoi: “O, jest pani, a my jedziemy wysyłać dokumenty do klasztoru”. Czemu nie zrobili tego wcześniej? Nie wiadomo. Przyjęli mnie z radością. I tak nie poszłam do klasztoru.
W tym czasie Ela jechała przepełnionym autobusem (cud, że się zatrzymał!). Przerażona, bo siostry nie ma. Zaspała? A może wujek nie puścił?
W klasztorze czuła się nieswojo. Niby wiedziała, że to jej miejsce, że przyszła tu dla Pana Jezusa. Ale bez siostry tak jakoś trudno. Dopiero na trzeci dzień przyszedł list.
To łaska, że tak zwiałam!
Praca w Caritasie w Zawadzkiem była dla Gabi rajem na ziemi. Ale tęskniła. – Nikt by mi z głowy nie wyrzucił, że do klasztoru nie pójdę! Rodzice nie przypuszczali, że mają w domu takiego drania.
Czasami Gabi nocowała w Caritasie. Brała sobie wtedy ręczniki, pościel – że niby potrzebne. Ale szykowała już zapas do klasztoru. Wymyśliła, że w lutym pojedzie do Eli na urodziny – tego rodzina nie mogła jej zabronić. Poprosiła koleżankę, żeby zawiozła jej wcześniej torbę do Katowic. Zwolniła się z pracy i pojechała, razem z bliskimi Eli. Niby na chwilę, w odwiedziny. Ale na przywitanie szepnęła siostrze „Ja już na zawsze!”.
W domu wybuchła panika. Rodzice Gabi obrazili się na rodziców Eli na parę lat – że na pewno wiedzieli, a jej nie zatrzymali.
– Życie było, jakie było. Nieraz trzeba było iść przebojem. Ja, ciamajda, która jako dziecko po 3 dniach bez mamy i taty dostawałam gorączki z tęsknoty – to łaska, że tak zwiałam!
W końcu razem
Zaczęło się wspólne półtora roku. Cieszenie się sobą, poznawanie, ale przede wszystkim poczucie, że osiągnęły to, co chciały osiągnąć – zafascynowanie Panem Jezusem, zgromadzeniem.
Rodzice Gabrysi długo nie mogli tego przyjąć. – Pisałam listy, nie było odpowiedzi. Dwa miesiące po moim wyjeździe mama przywiozła mi paczkę. Ale nie weszła. W maju przyjechał tata. Mówił, żebym się nie bała, że mogę wrócić do domu. Że oni na mnie czekają.
W sierpniu przyjechali na obłóczyny, z wielkim smutkiem. W nowicjacie przywieźli pierzynę, pościel. Po 5 latach napisałam list, że proszę, żeby mi udzielili błogosławieństwa, bo chcę iść w życie na całego. No i na śluby wieczyste przyjechali z proboszczem. Udzielili mi błogosławieństwa i potem byli już tylko szczęśliwi i dumni.
Zwać się będziesz Maxentia
Kiedy Ela miała 17 lat, na praktykach kucharskich przydarzył jej się wypadek. – Chciałam pomóc koleżance, żeby się nie poparzyła. Były takie 30-litrowe kotły z rączką, sześć stało pod rząd. Koleżanka się poślizgnęła, chwyciła za rączkę. 30 litrów golonek się wylało, popłynęłam razem z wywarem pod stół. Wyciągały mnie za fartuch. Ale o skarpetkach nikt nie pamiętał, żeby zdjąć. Trzeba było zdzierać.
Leżałam w szpitalu. Na drugą zmianę przyszła siostra zakonna, elżbietanka, s. Maxentia. Wskazała na mnie i powiedziała: “pani mama zmarła”. Okazało się, że przeczytała moje dane w karcie pacjenta i skojarzyła, że 23 lutego 1962 r. pracowała na sali operacyjnej. Pamiętała, że u mamy nastąpił krwotok, nikt nie zauważył. Te wszystkie pielęgniarki bardzo to przeżyły. Taka pamięć! Gdy wybierałam imię zakonne, to – choć Maxentia wcale mi się nie podobało – właśnie z sentymentu, że ona była ostatnia przy mamie, wpisałam je na kartce.
Elżbietanki
Nie mogło być inaczej. Przy porodzie elżbietanka. Dni skupienia z elżbietankami. I habity ładne miały. – Czułam się u nich jak u siebie. Te siostry były tak radosne! Skąd one miały tyle siły, żeby się wiecznie uśmiechać? Bycie przed Najświętszym Sakramentem, modlitwy, spotkania, kawały – te siostry nie przysłaniały Pana Jezusa, ale prowadziły do Niego – opowiada s. Maxentia.
Dziś to s. Maxentia i s. Berchmansa prowadzą do Niego. Pierwsza od lat opiekuje się starszymi, schorowanymi siostrami. I mimo nieprzespanych nocy mówi o nich “fajne, święte człowieczki”. Druga robi najlepszy na świecie krupnik, a kiedy nikt nie patrzy, dokarmia bezdomnego przyjaciela Apacza.
– Po czasie umiałyśmy Panu Bogu podziękować, że naszą historię tak poprowadził. Może właśnie dzięki temu bardziej jesteśmy za sobą? Na początku życia zakonnego, w nowicjacie i postulacie byłyśmy razem, półtora roku. Potem rok przerwy i 23 wspólne lata w Tychach. Potem znowu przerwa, razem i zaś nie jesteśmy razem. Ale to wszystko służy czemuś. I może mama wyprosiła nam to powołanie? – dodaje s. Maxentia.
Czytaj także:
Bracia bliźniacy zostali księżmi tego samego dnia. Nadzwyczajne święcenia w Nowym Jorku [zdjęcia]