Już pierwszego dnia okazało się, że nagle mam czas na modlitwę. Starcza go też na układanie puzzli z moim synem i słuchanie dobrej muzyki późnym wieczorem, gdy już wszyscy śpią.“Jest taki dzień, tylko jeden raz do roku…”. I nie, wcale nie chodzi mi o Wigilię, choć to właśnie o niej śpiewały w ten sposób Czerwone Gitary. Chodzi mi o ten jeden, szczególny dzień, gdy w związku ze zmianą czasu z letniego na zimowy doba ma dwadzieścia pięć godzin.
Panie Boże, może dałoby się tak częściej? Nie mówię, że codziennie, ale chociaż raz w tygodniu? Miałabym wtedy czas na na tracenie… czasu. Mogłabym bez wyrzutów sumienia pogapić się za okno i posłuchać ciszy. I może choć raz zrobiłabym dzisiaj to, co mam zrobić jutro, zamiast czekać do deadline’u… Ta dodatkowa godzina to tyle możliwości! Więc jak, Panie Boże? Ponegocjujemy? Może da się to załatwić?
Niestety. Nawet w dniu moich urodzin doba miała nadal dwadzieścia cztery godziny i ani sekundy więcej. Słyszałam jednak kiedyś, że gdy Bóg nie wysłuchuje naszych modlitw, to wcale nie mówi: “Nie”. Mówi: „Poczekaj, przygotowałem dla ciebie coś lepszego”.
Adwent
W tym roku takim niespodziewanym prezentem okazał się dla mnie Adwent. Wcześniej bardzo rozpędziłam się w działaniu i zaliczyłam dość ostre i nieprzyjemne hamowanie. I chyba było mi to potrzebne po to, by stwierdzić, że potrzebuję: nie nowych wyzwań, ale mniejszej aktywności. Nie poruszających i nawet najbardziej pobożnych haseł, lecz ciszy. Nie działania, ale bycia. Postanowiłam więc na jakiś czas zostawić świat wirtualny i skupić się na tym, co niesie ze sobą moja codzienność.
Trzy tygodnie bez Facebooka
A więc wylogowałam się. Wyłączyłam aplikację w telefonie, kasując też Messengera i Instagram. Zamiast tego otworzyłam brewiarz i w sobotni wieczór, pierwszego grudnia, przeczytałam słowa, których większość świata spodziewać się będzie miesiąc później: KONIEC ROKU (liturgicznego). Uśmiechnęłam się – taki dzień też jest raz do roku. A jaki nowy rok, taki cały rok.
Już pierwszego dnia okazało się, że nagle mam czas na modlitwę. Starcza go też na układanie puzzli z moim synem i słuchanie dobrej muzyki późnym wieczorem, gdy już wszyscy śpią.
Dzień później odkurzyłam stare nuty. Dawno nie grałam dla siebie, dla przyjemności i chyba nieco wyszłam z wprawy, bo mój pies – notabene wabiący się Nutka – wymownie schował głowę pod koc. Wyglądało to tak komicznie, że prawie wyciągnęłam telefon, by pstryknąć zdjęcie. Zatrzymałam się jednak.
Zamiast lajków
Zastanowił mnie ten nawyk, który się wykształcił – sfotografować, przesłać, otrzymać informację zwrotną. Zamiast tego zabrałam się do ćwiczeń. Gdy po kilkunastu minutach zaczęłam grać melodię “Let it snow”, z wszystkimi tymi fajnymi ozdobnikami i jazzującą lekkością, głośno się zaśmiałam. Przypomniałam sobie, co sprawia mi prawdziwą radość…
Kolejne dni to sprzątanie kątów, w których poupychałam cały swój bałagan. Ale rzecz działa się nie tylko na chłodnym poddaszu, które próbowałam doprowadzić do porządku. Coraz więcej zaczynało dziać się we mnie. I nie były to przyjemne sprawy. Brak facebookowych informacji, zdjęć i wiadomości nie był dla mnie uciążliwy. A jednak uświadomiłam sobie, że zabrakło mi jakiegoś zapychacza. Zabrakło czegoś, co poprawi humor albo odwróci uwagę. Nie ma memów, filmików czy możliwości stania się na chwilę mistrzem ciętej riposty w pełnym elokwencji komentarzu.
Nie ma lajków. Nie ma namiastki relacji i akceptacji. Nikt nie klika do mnie na przykład: “Ej, no super to poddasze sprzątasz. Lubię to!”.
Zamiast tego mam ciszę. I siebie. Dokładnie tak, jak tego wcześniej pragnęłam: mam nie tylko dodatkową godzinę, ale też więcej uważności i wrażliwości na to, co się we mnie dzieje. Coś, przed czym chwilowo nie mam jak uciec. Mam za to również fascynujące zaproszenie do spotkania się z rezolutną dziewczynką, zagubioną nastolatką i pełną przeróżnych doświadczeń kobietą. Ze mną.
Adwent jest o mnie
Bo ten Adwent jest o mnie. O moich pustyniach, na których mają szansę wytrysnąć strumienie wody. O moich zranieniach, do których nie chciałam wracać nigdy, nigdy, nigdy. O wrażliwości, z którą nie zawsze chciałam się spotykać. I o cichej, dyskretnej obecności Boga w całej historii mojego życia. O Jego Życiu, które ma mnie wypełniać zamiast tego wszystkiego, czym sama chcę zapełnić swoją pustkę.
To było takie proste i takie trudne jednocześnie: wyjść ze świata wirtualnych smutków i radości, by spotkać z tym, co prawdziwe. Ze smutkiem, który naprawdę boli i z radością, która sprawia, że serce bije w innym rytmie. Zrobić sobie detoks i pozwolić na doświadczenie braku – po to, by zobaczyć, co naprawdę daje spełnienie.
Nie chcę dziś do niczego nawoływać. Nie chcę przekonywać, prawić kazań czy kiwać groźnie palcem, a jednak ośmielę się zaproponować to właśnie tobie: wyloguj się na święta. Pobrudź sobie ręce, lepiąc pierogi, poczuj jak, niesamowicie pachną pierniki, zaśpiewaj kolędę – nawet jeśli fałszujesz. Wyszeptaj komuś prosto do ucha słowa tak ciepłe, że nawet marznąca mżawka zamiast śniegu na święta nie będzie “brakiem dobrej pogody”.
Bądź. Żyj. Bez retuszu, szukania dobrych ujęć i dobierania najbardziej trafnych słów. Po prostu.
Czytaj także:
Trzy pytania, które uratują ostatnie dni Adwentu
Czytaj także:
Grudniowe zmiany, czyli Adwent, święta i grzane wino
Czytaj także:
Owocny Adwent według św. Jana Pawła II: sześć wskazówek