Ma prawo jazdy na wszystkie kategorie, ćwiczył sztuki walki od 11. roku życia, harcerz instruktor i ratownik wodny, ma czeladnicze uprawnienia pszczelarskie i chciał być weterynarzem, gra na gitarze basowej i na fortepianie, nagrał dwie płyty… Poznajcie księdza Kacpra.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Z ks. dr. Kacprem Radzkim, rektorem Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu, pedagogiem, harcerzem i sportowcem, rozmawia Małgorzata Bilska.
Małgorzata Bilska: Ksiądz Rektor ma w życiu wiele pasji. Która jest najważniejsza?
Ks. dr Kacper Radzki: Ludzie.
To znaczy?
Poznawanie ludzi. Odkrywanie w nich podobieństwa do Boga. Przeglądanie się w nich. Fascynujące jest to, że nie ma dwóch takich samych twarzy. Staram się obserwować, w jaki sposób ludzie przechodzą przez życie, podejmują powołanie.
Czytaj także:
Ksiądz stanął w kolejce do spowiedzi i doświadczył rzeczywistości z drugiej strony kratki
Przypomina mi to trochę Brata Alberta. Jego pasją była sztuka, został malarzem. Potem poszedł odkrywać obraz Boga w człowieku ubogim, bezdomnym. I przestał malować. Ksiądz swoje pasje nadal realizuje?
Jasne. Ale każda z nich ma związek z bliskością człowieka. Tak się zaczęła moja przygoda z harcerstwem, ze sportem, z resocjalizacją, z wykładami… Nawet z prowadzeniem ciężarówki czy autobusu.
Ksiądz ma prawo jazdy „multi”.
Na wszystkie kategorie. Jeżdżę też motocyklem. Lubię jeździć. A szczególnie – wozić ludzi.
Przed seminarium były studia pedagogiczne, a święcenia Ksiądz przyjął w wieku 32 lat. Jest teraz taki trend, powstają roczniki seminaryjne 35+. To dobry pomysł?
Może nie trend, ale znak czasu. W czasie formacji coraz mocniej podkreśla się indywidualność kandydata. To, czy ktoś poszedł do seminarium mając lat 19 czy 50, jest podyktowane jego indywidualnym bagażem, całą osobowością. Dziś częściej podejmuje się takie decyzje później niż kiedyś.
Mnie życie w świecie świeckim pomogło. Na początku wydawało mi się, że straciłem 9 lat. Utrzymywałem się długo w tym poczuciu: spóźniłem się, coś mi uciekło itd. Koledzy z mojego rocznika w momencie święceń mieli lat 24, a ja – 32.
Jako jedyny?
Było nas 4, 2 przyjęło święcenia. Może to niezgrabne porównanie, ale czułem się jak ktoś, kto powtarza klasę. Wyleczyłem się z tego błyskawicznie, jak wszedłem w kapłaństwo. Widziałem, jak moi koledzy nie wiedzą, o czym ludzie do nich mówią, muszą się tego uczyć. A ja to umiałem. To nie była żadna strata.
Papież Franciszek podkreśla konieczność indywidualnego towarzyszenia konkretnemu człowiekowi, zmieniając styl duszpasterstwa. To samo dotyczy kandydatów do kapłaństwa?
Dla mnie to oczywiste. Mam taką wizję jako pedagog: każdy kleryk potrzebuje mistrza, który będzie go wprowadzał. Będzie o krok od ucznia, blisko, żeby ten mógł zrobić kolejny krok. Nie będzie dla niego niedostępny. To się dzieje powoli, jak podnoszenie poprzeczki.
Lubię słowo: mistrz. Chrześcijański monastycyzm zapoczątkowała relacja mistrz (abba) – uczeń. Wspólnoty pojawiły się później. Do Jezusa mówiono Rabbi. Katolicyzm stał się dla niektórych wtopieniem w masę, szukają indywidualnych ścieżek duchowych w buddyzmie… Brakuje nam mistrzów. Wszyscy znamy postać Yody z „Gwiezdnych wojen”, który szkolił rycerzy Jedi. Nas formuje kierownik duchowy. To biurokratyczne określenie.
To też jest znak czasu. Wynika z przemian, które dyktowały kolejne epoki: racjonalizm, modernizm, postmodernizm. Zmieniało się spojrzenie na człowieka, a przy okazji – koncepcje pedagogiczne. Obecnie dominuje pedagogika przyjemności. Dobre jest to, co jest przyjemne. Nie ma tu miejsca na relację mistrz i uczeń, bo dorastanie do mistrza czasem przyjemne nie jest.
Jeszcze niedawno synowie chcieli być tacy, jak ojciec, a córki naśladowały mamę. Teraz jest odwrotnie – mamy próbują się upodobnić do swoich nastoletnich córek, ubierają się jak one. Nazywam to pokoleniem Alicji w Krainie Czarów – i Piotrusiów Panów. Ludzi niedojrzałych. Mistrz to ktoś, kto dojrzał. W czasach konsumeryzmu prowadzą nas osoby, które sugerują nam, jakie mamy pragnienia. Mistrz wyznacza nasz kierunek rozwoju.
Kto był mistrzem Księdza Rektora?
Nie mam jednej postaci. Na pewno wzorem niedoścignionym i mistrzem jest mój tato. Był nim też dziadek. To mistrzowie bliscy, mężczyźni. Tato jest wymagającym człowiekiem, ale niepozbawionym ciepła. Chirurgiem, więc może zawód to narzuca. Dziadek był wojskowym, a po wojnie – ekonomistą. W PRL-u nie mógł zostać w wojsku ze względu na swoje poglądy. Pozostał im wierny do końca. Był bardzo prawy, ciepły i otwarty na innych. Tato jako zawodowy „pomagacz” ratuje ludziom życie.
Moi mistrzowie pasjonowali się ludźmi, może stąd ja to mam? Potem przyszedł moment na kapłaństwo i tu moim mistrzem był ksiądz Ryszard, emerytowany już proboszcz z Wilkowa koło Złotoryi. Z innych mistrzów – na pewno jest mi blisko do św. Augustyna. Przeczytałem „Wyznania” jak swoje, z zapartym tchem, w jeden wieczór. No i Jan Paweł II, czytałem jego poezje. Sam popełniłem trochę wierszy. Podobał mi się jego zachwyt człowiekiem. Bycie blisko człowieka jest zawsze byciem blisko Boga.
Chrześcijanin musi mieć silny charakter. Jak do tego dojść?
Dla mnie kuźnią charakteru było harcerstwo. ZHP a potem Skauci Europy. Uczy żelaznej wręcz konsekwencji w wypełnianiu zobowiązań, które się podjęło. Przy realnym spojrzeniu na siebie.
A sport?
Też. Długo działałem w ratownictwie wodnym. Było żeglarstwo, nurkowanie, motorowodniactwo. W wieku 11 lat zacząłem ćwiczyć sztuki walki. Miałem pragnienie zdobywania tężyzny fizycznej, bo kiepsko biegałem, szybko się męczyłem. Fascynowało mnie to, że przez konsekwentny, żelazny rygor dyscypliny (szkoły charakteru), można tę tężyznę nabyć. Zdobyłem nawet stopnie instruktorskie.
Koło mnie leżą 2 długowłose koty. W hallu seminarium stoi duże akwarium. Co ksiądz hoduje poza rybami?
Przez wiele lat prowadziłem pasiekę. Dużą.
(śmiech)
Mam czeladnicze uprawnienia pszczelarskie. Pszczoły były mi bardzo bliskie.
Nie bał się ksiądz żądeł?
Bałem się, na początku. Mój pierwszy kontakt z ulem mama do dziś mi przypomina. Umówiłem się w pasiece ze znajomym, ale nie przyszedł. Stwierdziłem, że i tak muszę pszczoły zobaczyć. Zajrzałem do ula i użądliły mnie w głowę. Chodziłem kwadratowy.
Musiało boleć.
To mnie nie zniechęciło. Lubię je. Tu nie mam na nie warunków, ale jako wikary opiekowałem się trochę pszczelarzami. Za młodu miałem wiele zwierząt i chciałem być weterynarzem.
Skąd kapłaństwo?
Całe życie byłem blisko Kościoła. W wieku 5 lat zostałem ministrantem i nim byłem najdłużej, do 27. roku życia. Aż do czasu wstąpienia do seminarium.
Faktycznie, chyba tylko pasja do ludzi spaja tę różnorodność.
Rodzice dbali, żebym się nie nudził. Dzięki uporowi mamy gram na fortepianie. Później już sam nauczyłem się grać na gitarze basowej. W seminarium stworzyliśmy zespół. Bardzo profesjonalny, jak na tutejsze możliwości. Nagraliśmy dwie, niezłe moim zdaniem, płyty.
Mamy w Kościele pęd do fajności. Zakładałam, że ksiądz mi opowie o fajnych pasjach. A one nie są, jak widzę, najważniejsze. Co zrobić, by nie zostać na płyciźnie fajności? Ona mi się kłóci z byciem mistrzem.
A dlaczego chcemy być fajni?
Bo chcemy być atrakcyjni.
Jeśli fajność jest środkiem, a nie celem, to bądźmy fajni. Bycie fajnym dla fajności to egocentryzm. I tyle. Dziękuję Panu Bogu za to, że chyba jakoś mnie przed tym ochronił. Czego nas uczył Jezus? Ofiarowania. I wskazywał na nie jako wartość i wielkość. Dawanie siebie jest piękne nawet, jeśli kosztuje.
Fajność to jedno, a radość – drugie?
Jeśli ktoś raz bezinteresownie coś dla kogoś zrobił, to jestem przekonany, że przeżywa taką radość, jakiej nie doświadczy nigdy i nigdzie. Określenie „fajny” jest mało zobowiązujące. Fajność jest rodzajem opakowania. Ono jest istotne, bo zwraca wzrok na to, co jest w środku. Ale samo opakowanie nie gwarantuje dobrego wnętrza.
Czytaj także:
Kilka dowcipów o księżach, że aż boki zrywać!