Wybitnych postaci nigdy za wiele. Ludzi, od których możemy czerpać. Od których możemy się uczyć. Którzy inspirują i – co tu wiele ukrywać – dodają otuchy. Bo skoro oni mogli wtedy, to czemu my nie moglibyśmy dziś? Zwłaszcza, że ich dylematy od naszych problemów dzieli prawdziwa przepaść. I dziś o jednym z takich właśnie ludzi.Na czarno-białej fotografii widać jego wielkie oczy. Nie, wcale nie przerażone. Raczej przejęte. Oczy człowieka, który jest pewien. W którym jest pełnia determinacji, który się nie cofnie. Który najwidoczniej już podjął decyzję. I raczej będzie jej wierny.
To niesamowite, jak wiele można wyczytać z samej tylko fotografii. Z oczu, mimiki ust, zmarszczek na czole. Które skrywały taką a nie inną historię. Za których powstaniem kryją się konkretne doświadczenia. Konkretne przeżycia. A te w przypadku dziś opisywanego człowieka są doprawdy niezwykle heroiczne.
Niesamowite, że zaczynamy od zwykłej fotografii, a następnie, gdy zabieramy się za poznawanie biografii przedstawionej nań postaci, okazuje się, że to wszystko pięknie się zgrywa. Pasuje. Dopełnia.
Czytaj także:
Ks. Gurgacz, jeden z Niezłomnych: „Na śmierć pójdę chętnie”
Ojciec, który służy
Żołnierze Wyklęci nazywali go „Ojcem”. On sam wolał jednak tytułować siebie „Sem”. Kto poznał go bliżej, dobrze wiedział, skąd ten pseudonim. Pochodził od łacińskiego „Servus Mariae” i oznaczał „Sługa Maryi”.
Zagadka z oczami rozwiązana. Już wszystko jasne. Te oczy poznały prawdę. Zapaliły się. I płonęły już do końca życia. Płonęły, gdy mówił o Bożej misji swoim kompanom – „żołnierzom lasu”, których ścigali komuniści. Dokonywał ostatnich aktów namaszczenia przed przejściem z tego świata na drugi. Nieporównywalnie lepszy. Gdzie już nie będą musieli walczyć o wolność ojczyzny. Wysłuchiwał spowiedzi. Pocieszał kompanów, którzy tęsknili za zostawioną w domu żoną i dziećmi. Sam przecież pośrednio zostawił i swoje życie. Dla ojczyzny. Aby służyć tym wszystkim, którzy walczyli o jej odzyskanie.
Nazywał się Władysław Gurgacz. Kapelan Żołnierzy Wyklętych.
Apelacja u Pana Boga
Komuniści go nienawidzili. Uosabiał dla nich cały polski Kościół. Kościół walczący. A ten trzeba przecież było zniszczyć. Los księdza Władysława miał dać przykład innym. I dał. Tylko, że chyba nie taki, o jaki chodziło ówczesnej władzy.
Schwytany w sierpniu 1949 roku. przez przebranych w polskie mundury komunistów zostaje skazany na śmierć. Krakowski Wojskowy Sąd Rejonowy wydaje wyrok śmierci poprzez strzał w tył głowy. Wykonano go niezwykle szybko – już po miesiącu, 14 września. Na sposób katyński. Na podwórku ubeckiej katowni przy ulicy Montelupich.
Przed wywołaniem z celi ksiądz Władysław miał powiedzieć do współwięźniów: „Tak jest, zwalczałem dwie okupacje oddany Polsce i służbie Bożej. Pewnie uwzględni Bóg apelację, którą Mu bezpośrednio złożę”. I poszedł.
Czytaj także:
Ojciec Joachim Badeni. Mistrz życia, mistrz śmierci
Nie sposób zapomnieć
Znów widzę te oczy patrzące z czarno-białej fotografii. Do rąk trafia mi wiersz, który poświęcił księdzu Władysławowi jeden ze współwięźniów znoszących z nim wyrok:
„A kiedy wpadło oprawców czterech
I ręce wiązali mu liną,
On wciąż powtarzał: «Wybacz im, Panie,
Przecież nie wiedzą, co czynią»”.
Nie dałoby się tego zrobić bez tych oczu. Pełnych pasji i poświęcenia. Poświęcenia dla dobra. Bo ten ksiądz przez całe życie de facto walczył właśnie o nie. Więcej nie potrzebował.
Dziś, gdy moim podstawowym problemem jest, czy będę miał na czynsz, czy znajdę pracę, czy będę miał się w co ubrać, dobrze jest postawić sobie przed oczy takiego człowieka. Wyklętego „Ojca”. A właściwie „Sługę Maryi”. Który się nie bał. Który patrzył na rzeczywistość takimi oczami, których nie sposób zapomnieć.
Czytaj także:
Ojciec 9 dzieci. Facet, który się nie wstydzi