Henryk Troszczyński urodził się na warszawskiej Woli. Jako dzieciak biegał po bułki z kiełbasą dla przedwojennego Ala Capone, czyli „Taty Tasiemki”, a w siódmej klasie – razem ze szkolną delegacją – składał imieninowe życzenia Dziadkowi Piłsudskiemu.
Spotykamy się w jego mieszkaniu, w warszawskim domu kombatanta. Ma 95 lat* i jest ostatnim żyjącym świadkiem odkrycia polskich grobów w Katyniu – właśnie tam trafił na przymusowe roboty w czasie wojny.
– Nie wiem, czy dam radę opowiedzieć pani o tym wszystkim – zamyśla się. Ale pokazuje zielony mundur w czeluści szafy. I opowiada. O lesie bez ptaków, który mu się śni. I o tym, że są na świecie ludzie, i są ludziska.
***
Chłopak z Woli nie płacze. Ale ściskało człowieka za serce, za gardło, kiedy dotykał guzików z orzełkiem, wygrzebanych z ziemi. Ja byłem zimny, zahartowany. Kiedy inni darli włosy z głowy przed rozstrzelaniem, ja patrzyłem prosto w lufę. Takiego ducha już miałem.
Przez 45 lat o tym, że byłem w Katyniu, wiedziała tylko żona. Bo żonie ufać trzeba. Teraz, kiedy już wiadomo o tym wszystkim, ja jeden żyję.
Bimber, co rozwiązał języki
W 1942 roku pracowałem na Okęciu. Robiliśmy doły przeciwpożarowe, na zbiorniki na wodę. Po ukończeniu tych robót bauleiter władczym głosem oświadczył, że przenosimy się do Smoleńska. Pod rygorem, że kto nie wyjedzie, to go do Oświęcimia wyślą, a rodzinę zabiją. Pod takim pręgierzem wszyscy się zgodzili, nikt nie uciekł.
W pociągu mieliśmy zarezerwowane przedziały. Od samego początku byliśmy traktowani, jakbyśmy byli Niemcami, dobrze. Remontowaliśmy dworzec kolejowy w Smoleńsku – nie był wtedy dużym miastem. Kamieniczki były, rynek, parę uliczek. Chodziłem na targ, kupowałem pierogi ruskie. A później nas traktorem, na przyczepie, wzięli do Katynia. Zakwaterowali nas w willach po NKWD – miejscowi nam powiedzieli. Mróz był wtedy strasznie sztywny. Jak się splunęło albo siku zrobiło – momentalnie zamarzało, w powietrzu.
Płacili połowę wynagrodzenia, jakie się należało. Co miesiąc przyjeżdżał bauleiter z Warszawy i przywoził wypłatę. A połowę odbierała matka. Budowaliśmy baraki dla żołnierzy wracających z frontu wschodniego. Bardzo łatwo! Były tzw. sztable – układaliśmy drzwi na jednej kupie, okna na drugiej, podłogi, ściany. To się składało jak klocki lego. Później robiliśmy piece grzewcze. Razem z Niemcami, ramię w ramię. Tego języka człowiek trochę połknął, nauczył się.
Tragicznie tam nie było pracować. Inni cierpieli, w obozach. Niedziele wolne były. Chodziliśmy do gospodarzy, kupić samogonu. Początkowo się nas bali, bo byliśmy w mundurach niemieckich. Nie umieli przeczytać, że jesteśmy robotnikami, der Arbeiter in der deutschen Wehrmacht. Pokazaliśmy im guziki zwykłe, opaski. Nasza mowa pieczętowała, że jesteśmy Polakami. I w końcu wszędzie zaczęli opowiadać nam to samo – jakie jęki polskich oficerów dochodziły z lasu, jakie krzyki.
A samogon to była taka bawarka, jakby dodać do wody trochę mleka. Nie umieli robić, paskudzili to! Polacy to umieli bimber pędzić! Ale jak się wypiło trochę, to szumiało w głowie. Żeśmy doszli do wniosku, że jak się napijemy po kielichu, to nam więcej powiedzą. I powiedzieli.
To ja powiedziałem Niemcom o grobach żołnierzy
To nie tylko ja odkryłem Katyń. Dużo osób było, które miały kontakt z miejscowymi. Niemcy też wcześniej od innych słyszeli, ale ich to nie obchodziło.
My byliśmy najbliżej, po przeciwnej stronie szosy. Chłopi z dokładnością wiedzieli, jak nas prowadzili. Powiedzieli: „Tu kopcie”. Pamiętam jak dzisiaj. Trzeba było dać dużego, wysokiego kroka z szosy, żeby wejść na polankę. Na tej polance rosły brzózki i sosenki, sięgające mi do pasa. I pierwsze groby były. Liczyłem krokami – 50 metrów. Już wtedy myślałem, żeby zapamiętać to dla historii.
O tym, że odkryliśmy groby katyńskie, powiedziałem Niemcowi, z którym piec budowałem. Prowadził mnie do koszar, na łóżku jego siadałem, zdjęcia oglądałem. Tak się trochę zaprzyjaźniliśmy. On powiedział innemu, inny innemu i tak się rozeszło, aż do komendanta, por. Slovenzika. Jemu powiadomić Berlin było na rękę. I tak powołali specjalną komisję, która składała się z jeńców – Amerykanów, Anglików, Polaków. Zagadywałem nawet polską delegację, ale nie chcieli rozmawiać, byli zbyt zajęci.
Chodziłem tam codziennie po pracy. Oglądałem te zwłoki, badania. Patrzyłem, jak wyjmowali z kieszeni mundurów okulary, portmonetki, portfele z dokumentami, listy od rodzin, papierośnice, scyzoryki, nożyczki, zdjęcia i pieniądze. Dużo pieniędzy. Fruwały w powietrzu.
Mieli takie dzidy stalowe, zakończone haczykiem, który się otwierał i zamykał. Przyglądałem się z bliska, jak sondują ziemię. A ziemia była piaszczysta, łatwo te dzidy wchodziły. Wyciągali na haczykach strzępy płaszczy. Osiem grobów odkryli.
Czy strasznie śmierdziało? To było nie do wytrzymania. Trzeba było bardzo odpornym być, żeby oddychać tym powietrzem.
Chłopak z Katynia
W grobach katyńskich widziałem chłopca. Krótkie spodenki, sandałki na nogach, jasne skarpetki, garniturek. Akurat się stało, że leżał obok Janiny Lewandowskiej. Początkowo myślałem, że to matka i syn. Tej pani patrzyłem w twarz. Ukucnąłem i się przyglądałem. Była w butach, w całym umundurowaniu. Obmulała, obślizgła. Płaszcz miała rozpięty, rozłożony, z gołą głową była, bo czapka jej spadła. Od razu było poznać, że to jest kobieta.
A chłopiec? W Muzeum Katyńskim doszli do wniosku, że był miejscowy. Po prostu podglądał. Zauważyli go i zastrzelili. Miał najwyżej 13-14 lat.
Nie wiem, czy można wybaczyć
Bałem się, że gdy przyjdzie ofensywa radziecka, to nas rozstrzelają. Kombinowałem drogę do domu, rysowałem mapy. Ucieczka była możliwa tylko pod pociągiem. Ale za daleka droga. Tłumaczył mi kolejarz: „Nie dasz rady. Niemcy z psami chodzą, wykryją cię”.
Wiosną 1943 r. przyjechał bauleiter. Przywiózł listy dla robotników. A na koniec powiedział: „Mam smutną wiadomość. Zmarła twoja mama. Pojedziesz na pogrzeb”. Przyjechałem do Warszawy na koniec kwietnia. W mundurze niemieckim. Zdjąłem go, wsadziłem do plecaka i biegiem w koszuli do domu poleciałem. A w domu była mama.
Żeby mnie ojciec nie wykupił za zegarek światowej marki, schaffhausena, tobyśmy dzisiaj nie rozmawiali. Nas było w Katyniu 35, a pośród tych wszystkich moi koledzy. I oni nie wrócili. Gdyby wrócili, toby się odezwali, jak ja się odezwałem.
Jak można wymordować tysiące ludzi? Po kolei strzelać w głowę, być mokrym od krwi? Ja sobie tego nie wyobrażam. Ale są ludzie i są ludziska. Co innego w walce – żołnierze strzelają, Pan Bóg kule nosi. A co innego rżnąć jak rzeźnik. Nie mieści mi się to w głowie. I nie wiem, czy można wybaczyć.
Czasem tak myślałem, że Bóg mnie uchował, żeby dać świadectwo temu wszystkiemu.
***
Drugą część historii Henryka Troszczyńskiego znajdziecie tutaj:
*AKTUALIZACJA: Henryk Troszczyński zmarł 8 grudnia 2019 r.
Jeżeli zainteresowało was jego życie i chcielibyście dowiedzieć się jeszcze więcej, sięgnijcie do książki Jerzego A. Wlazło „Chłopak z Katynia” (wyd. Agora).