Dziadkowie Krzesimira Dębskiego zginęli z rąk UPA podczas rzezi na Wołyniu. Kompozytor przez lata szukał prochów przodków. Opowiada o tym, co go najbardziej boli i czy wybaczył.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Krzesimir Dębski, znany kompozytor, przez całe życie żył w cieniu rzezi wołyńskiej. Jego rodzice cudem uratowali się z pogromu, jaki urządzili Ukraińcy z UPA we wsi Kisielin i okolicach, gdzie zginęło okrutną śmiercią kilkudziesięciu Polaków. Relacje świadków tej rzezi, w tym rodziców Krzesimira Dębskiego, są wstrząsającym świadectwem ludobójstwa.
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Zaskoczyły pana reakcje na pańską książkę „Nic nie jest w porządku”?
Krzesimir Dębski*: Reakcje przerosły zarówno moje, jak i wydawnictwa Czerwone i Czarne, najśmielsze oczekiwania. Może książka nie trafiła na listy bestsellerów, ale oddolny odzew na nią był ogromny. W ciągu pół roku byłem na blisko trzydziestu spotkaniach autorskich. To były bardzo ubogacające dyskusje.
Nie bał się pan kontrowersji, że po dotknięciu takiego bolesnego tematu zostanie pan zaszufladkowany?
Straszne jest to, że o rzezi wołyńskiej można w ogóle myśleć w kategorii kontrowersji. Takie są fakty historyczne! Ukraińcy, jak wiadomo, wypierają się tej zbrodni, umniejszają jej skalę. Odżywa tam obecnie nacjonalizm – ponad 30 proc. Ukraińców uważa Banderę za narodowego bohatera. Najniebezpieczniejsze jest jednak to, że temu zaczadzeniu ulegają intelektualiści, pisarze, bo oni powinni być sumieniem narodu.
Kłamstwa o rzezi wołyńskiej
Do niedawna temat rzezi wołyńskiej był tabu. Ale w ostatnim tylko roku mieliśmy pańską książkę, znakomity reportaż Wojciecha Szabłowskiego „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”, film Wojtka Smarzowskiego. Nie ma pan wrażenia, że nasza świadomość jest coraz większa?
Jest lepiej, ale nadal wiele pracy przed nami. Przecież 11 lipca 2017 r. ukazał się wywiad z synem Romana Szuchewycza, zapiekłym nacjonalistą. Poza tym rocznica rzezi wołyńskiej nadal nie jest obchodzona na właściwą skalę. Przez wiele lat na telewizyjnych paskach 9 lipca mieliśmy Srebrenicę, 10 lipca – Jedwabne, a 11 – ciszę, nic. Teraz jest nieco lepiej, ale nadal ukazują się nieprawdziwe informacje na temat rzezi wołyńskiej.
Na przykład?
Ukraińcy wciąż mówią o symetrycznych walkach. A przecież tak nie było! W wyniku I wojny światowej i wojny bolszewickiej liczba Polaków na Wołyniu zmalała do 12 proc. (1928 rok). W 1939 roku mężczyźni poszli na wojnę, walczyli w centralnej Polsce i już nie wrócili na Wołyń. Część została pomordowana w Katyniu przez Rosjan. Wojskowych na Wołyniu nie było wcale. Następni byli aresztowani i wywożeni na Syberię. Była też branka do sowieckiej armii. W 1941 roku, kiedy Niemcy atakują Sowietów, terenami Wołynia administrują Ukraińcy i pierwsze, co robią, to wysyłają Polaków na roboty w Niemczech. Ostatni polscy mężczyźni w sile wieku znikają. Niemożliwe były symetryczne walki, bo kto niby miał po polskiej stronie walczyć? Nie było mężczyzn! Ofiarami rzezi były więc przede wszystkim kobiety, dzieci i starcy.
Skąd się bierze ukraińska wybiórcza pamięć historyczna? Co możemy zrobić, aby prawda o tej zbrodni wybrzmiała także na Ukrainie? Z jednej strony to nasz sąsiad, chcemy mieć z nim dobre stosunki, z drugiej jest prawda, która domaga się pamięci.
Trzeba uświadamiać. Tłumaczyć najważniejsze książki o rzezi na język ukraiński, by młodzi Ukraińcy czytali nie tylko o bohaterstwie Bandery… To naród, który zaczął walkę o swoją niepodległość najpóźniej w Europie i popełnił wiele błędów, zawierzając złej ideologii. Oni ciągle mają żal do Polski, że to przez nas. A przecież to była o wiele bardziej skomplikowana historia. Ukraińcy nie mieli swojego państwa po I wojnie światowej, bo pod wpływem nacjonalistów popełnili fatalne błędy – zlekceważyli bolszewików, nie walczyli z nimi, kiedy ci zajęli ich państwo, trwali do końca I wojny światowej przy Austriakach, skupili się na walce z Polakami. Zawiodła ich własna strategia, a pretensje mają przede wszystkim do nas.
Litania wołyńska
Mówiliśmy o tym, że takie tragiczne wydarzenia jak Srebrenica czy Jedwabne są bardzo dobrze upamiętnianie. Mnie, ilekroć oglądam filmy dokumentalne o Wołyniu, uderza zawsze jedno. Te miejsca, w których dochodziło do tragedii, są przeraźliwie puste. Żadnych pomników, krzyży. Cicho i pusto.
A przecież kiedyś były to niezwykle rozwinięte miejsca. Tam kwitło życie! Nawet mimo zniszczeń po wojnie bolszewickiej (straszne relacje można przeczytać choćby u Kossak-Szczuckiej) czy światowego wielkiego głodu, udało się te tereny odbudować. Takim przykładem było miasteczko Kisielin, gdzie urodziła się moja mama i gdzie zginęli moi dziadkowie. Tam było nawet dwadzieścia sklepików, fabryczka maszyn rolniczych, mleczarnia, trzy świątynie, poczta, policja, szkoła, trzy knajpy z bilardem. Można powiedzieć, że życie tam kwitło. Kiedyś stare Ukrainki opowiadały mi, że w czasach polskich to było wesoło, tyle się działo. Ukraińcy chodzili posłuchać księdza, Polacy przychodzili posłuchać popa. Była wolność gospodarcza. Ukraińcy mieli swojego sołtysa, przedstawicieli w parlamencie.
I nagle to wszystko prysło…
W wyniku działań nacjonalistów nastąpił absolutny regres cywilizacyjny tych terenów. W Kisielinie nie ma już nic, dosłownie. Nie ma gminy, kościoła, nawet ruin… Raz w tygodniu przyjeżdża rozpadający się samochodzik, który sprzedaje podstawowe produkty. Napisałem utwór – „Litanię wołyńską” – w którym wymienione są parafie katolickie, które już nie istnieją. Czasem można spotkać jakieś ruiny, zamienione na przykład na kołchoźniane magazyny, zdewastowane… Wszyscy młodzi uciekają stamtąd, nie ma komu pracować. Zgroza. To smutne, że takie żyzne, bogate tereny, gdzie międzynarodowe życie kwitło (ludzie mówili tam w trzech-czterech językach!), dziś leży odłogiem.
Czy wybaczyłem? Kłamstwo boli…
Nawiązując do tytułu pańskiej książki, kiedy będzie w porządku?
Groźne jest to, że my, wprawdzie z kłopotami, ale rozwijamy się. Narasta więc między Polską a Ukrainą ekonomiczny dystans. Ukraina jest pogrążona w poważnym kryzysie politycznym i gospodarczym, a to budzi frustracje. Proszę zobaczyć, jak wielu Ukraińców przyjeżdża pracować w Polsce. I trzeba powiedzieć, że nie zawsze są tu traktowani dobrze – już na granicy godzinami czekają na odprawę, spotykają się z niemiłymi reakcjami. To niebezpieczne zjawisko, które może prowadzić do eskalacji wrogości.
Żył pan w cieniu rodzinnej tragedii. Jak to wpłynęło na pana, pańską twórczość?
Kiedyś tego tak mocno nie odczuwałem. Dopiero po śmierci ojca. Kiedy komponowałem muzykę do „Ogniem i mieczem”, okazało się, że nie muszę szukać źródeł, bo to wszystko jest we mnie. Skupiamy się teraz na małych społecznościach, wspólnotach, znaczenie ma lokalny patriotyzm. Odkryłem, że ja również jestem taki sentymentalny. Zacząłem pisać utwory w – nazwijmy to – stylu kresowym. Jest tego na tyle dużo, że daję koncerty tylko z taką muzyką.
Pan wybaczył?
To jest trochę abstrakcyjne pytanie. To było już tak dawno temu. Najbardziej nieprzyjemne jest to, że byłem tak oszukiwany przez Ukraińców, kiedy szukałem prochów moich przodków. Wyciągali pieniądze, zwodzili, przez lata wypierali się, mówili, że to Sowieci… Najbardziej bolesna była dla mnie ta spirala kłamstwa i trzymanie dyscypliny zmowy.
*Krzesimir Dębski – kompozytor m.in. muzyki współczesnej i muzyki filmowej, skrzypek jazzowy i dyrygent. Lider zespołu jazzowego String Connection. Napisał książkę „Nic nie jest w porządku. Wołyń – moja rodzinna historia” (wyd. Czerwone i Czarne)
Czytaj także:
„Trzeba było, to się ratowało”. Opowieść o Ukraińcach, którzy ocalili Polaków z Rzezi Wołyńskiej
Czytaj także:
“Wołyń”: z dala od nacjonalistycznych, polityzujących i manipulatorskich interpretacji [recenzja]
Czytaj także:
„Tak, mordowaliśmy was. Ale teraz chodźcie na herbatę”. O rocznicy rzezi wołyńskiej inaczej