Znamy go z Acid Drinkers, Arki Noego, 2 TM 2,3 i Luxtorpedy. Mąż z 35-lenim stażem, ojciec siedmiorga dzieci, dziadek. O sobie mówi: po pierwsze chrześcijanin. Robert Friedrich jest też jednym z bohaterów audiobooka Ojcostwo 2.0 (wyd. 2 Ryby). Nam "Litza" opowiada o ojcostwie (ale i macierzyństwie), zadaniach ojca, strachach i umieraniu.
Marta Januszewska: Zauważyłeś, że wśród ojców, zwłaszcza młodych, pojawia się trend: celebrowanie swojego ojcostwa?
Robert Friedrich „Litza”: Jeżeli którykolwiek z ojców jest dumny z tego, że jest ojcem, to bardzo dobrze, bo kryzys ojcostwa to fakt. Z różnych powodów. Wojny czy różne sytuacje polityczno-ekonomiczne sprawiły, że rodzina jest w rozsypce. Jeśli więc ojcowie odzyskują ten kierunek, to dobrze. Dla mnie sprawa ojcostwa była istotna od samego początku małżeństwa, dlatego że wraz z żoną pochodzimy z rodzin, gdzie ojcowie nie wytrzymali, zdezerterowali. Matki nas samotnie wychowywały.
Kiedy zdecydowaliśmy się na małżeństwo, chciałem wytrwać, mieć jakąś siłę, żeby na przekór różnym trudnościom i przeciwnościom sprostać zadaniom ojca. Na pomoc na pewno przyszła nam Ewangelia, Słowo Boże. Wróciliśmy z żoną po wielu latach do Kościoła. To nas wspiera i pomaga być dobrym ojcem i dobrą matką. Ten temat od samego początku był dla nas ważny. Pierwsza piosenka Arki była o ojcu: „Dziękuję ci, tato, za wszystko, co robisz”. Mimo upływu lat jest aktualna. A w międzyczasie na kilku nowych płytach pojawiły się znowu tematy ojca (Najlepszy na świecie).
Robert Friedrich „Litza” o ojcostwie
Kim jest ojciec dla swoich dzieci, prócz tego, że jako rodzic ma darzyć je troską, opieką, zapewnić wikt i opierunek?
Oczywiście troska, opieka, zapewnienie godnego życia – to wszystko wpisuje się w zadania ojca, ale fundamentem i głównym zadaniem ojca jest przekazywanie wiary. Wiąże się to z tym, że najpierw ojciec musi mieć doświadczenie wiary, żeby przekazywać je dzieciom. Z tego będę się rozliczał na Sądzie Ostatecznym, a nie z tego, czy bawiłem się z nimi dużo klockami, czy chodziłem na spacery nad rzekę.
W audiobooku Mężczyzna 2.0. Rzecz o męskości i ojcostwie pytany o to, kim jesteś, odpowiadasz najpierw: chrześcijanin. Dlaczego nie: mężczyzna?
Dusza nie ma męskiej albo żeńskiej orientacji. Dusza człowieka jest oblubienicą Chrystusa, niezależnie od tego, czy jesteś kobietą czy mężczyzną. Patrząc szerzej na swój byt, który dzisiaj jest cielesny, ale potem będzie duchowy, bycie mężczyzną jest tylko krótkim epizodem. Generalnie patrzę na moją duszę, a ona ma apetyt na życie wieczne. To dlatego myślę, że „chrześcijanin” to pierwsza rzecz. Poza tym, co to znaczy być chrześcijaninem? To znaczy mieć w sobie ducha Jezusa Chrystusa Zmartwychwstałego, który pokonał śmierć. Wtedy pojawiają się wszystkie rzeczy, jak męstwo, bycie dobrym mężem, podporą żony, bycie ojcem, który dba, człowiekiem, który więcej usprawiedliwia niż sądzi – i tak mógłbym wymieniać.
Prezent od Boga
To wszystko nie jest wynikiem ludzkich wysiłków. To prezent od Pana Boga. Można go dostać tylko jeśli się chce go dostać. Pytanie, czy taka świadomość jest u mnie dzisiaj, że chcę prosić o to, by być takim człowiekiem? Ale najpierw muszę dostać ducha Chrystusa, reszta jest konsekwencją. To samo w małżeństwie. Co to znaczy, że Bóg jest tam na pierwszym miejscu? To, że ja wtedy jestem bliżej żony. Jeżeli to ją postawię na pierwszym miejscu, to jest tragedia. Wtedy rodzi się miłość afektywna. A to nie jest miłość, tylko jakaś próba politycznej negocjacji albo dbanie o swoje interesy. To już wchodzimy w głębsze filozofowanie. Ale generalnie: im bliżej jestem Boga, tym bliżej żony, więc na początku Bóg, na początku chrześcijanin. A cała reszta z tego wynika.
Bycie ojcem według "Litzy"
Ale jeżeli tak postawić sprawę, to można też wyciągnąć wniosek, że nie ma znaczenia, kto wychowuje: czy ojciec czy matka, skoro chrześcijaninem jest każdy?
Nie wiem, czy każdy. Podobno w Europie jest kilku chrześcijan, ale to wystarczy (śmiech).
Ale jednak „mama to nie jest to samo, co tato”?
Są pewnie obszary, gdzie ojciec jest odpowiedzialny za pewien postęp i rozwój… Inaczej. Mama bardzo mocno wpływa na całą sferę uczuciową. Jest od tego, żeby przekazać pewną delikatność, romantyczność – no właśnie uczuciowość, a ojciec jest od tego, żbye poruszyć takiego człowieka, którego dostał pod opiekę i zainspirować do działania. Jeśli jest matka i ojciec, to wszystko się trzyma razem, uzupełnia, człowiek ma chęć do życia, do działania, do tworzenia, ale też robi to z sercem, za które jest odpowiedzialna matka.
Myślę, że problem współczesnego człowieka jest taki, że gdzieś brakuje albo matki, albo ojca i potem jest nierównowaga. Człowiek jest na przykład bardzo mocno rozwinięty emocjonalnie, romantyczny, dlatego mamy tyle dzisiaj różnych nerwic, depresji i romantycznych uniesień, ale za tym idzie mało praktycznych rzeczy. Nie mamy siły do życia. Czasami widzę młodzież, dwudziesto-, dwudziestopięciolatków i oni już są zmęczeni. Może nie dostali właśnie tego bodźca od ojca, a może od matki?
"Brakowało mi taty"
A jak to wygląda w twojej rodzinie?
Powiem tak. Jeżeli dzieci mają jakiś postęp w nauce, chwalą się mnie. Ale jeżeli zrobią coś takiego, co jest bardziej w sferze artystycznej niż praktycznej, to idą do mamy. Dla dzieci najważniejsze jest, żeby matka i ojciec byli razem i się kochali. I sobie wybaczali. Takie normalne życie. Wtedy ten człowiek, który został dany rodzicom, zdrowo się rozwija. Bo to przecież nie jest ich własność. Ostatnio był taki moment, że była cała siódemka dzieci u mnie, do tego szóstka wnuków. Pełna kuchnia ludzi. Stanęliśmy na progu z moją żoną i tak mówię: "Zobacz, co myśmy zrobili|. Pełno jakichś ludzi. Co to są za ludzie w ogóle? Skąd oni się wzięli? (śmiech) To wszystko z tego, że kiedyś się chwyciliśmy za rękę i powiedzieliśmy, że się kochamy.
Widziałem w moim życiu, jak ciężko mi było wystartować z czymkolwiek. Właśnie dlatego, że moi rodzice nie byli razem, nie kochali się. Nie widziałem tego. Mama wzięła na siebie obowiązki uczenia mnie miłości, ale to zawsze było trudne. Ja do dzisiaj mam wątpliwości, czy to, co robię w życiu, jest w porządku czy nie, jakoś tak niepotrzebnie się zastanawiam. Nie mam pewności siebie w tym, co robię. A to jest wynik tego, że brakowało mi taty.
O małżeństwie
A czy potwierdzają się w praktyce te często przywoływane „córeczki tatusia” i „synkowie mamusi”?
Na pewnym etapie tak, ale jak dzieci dorośleją, to się odwraca. Córki są blisko mamy, mają wspólne tematy, jakieś rodzicielskie rzeczy, rozmawiają o porodach, karmieniu, a synowie z kolei lgną do mnie. Z moimi chłopakami lubimy czasem gadać do drugiej, trzeciej w nocy o ważnych tematach. Ja lubię rozmawiać z nimi, oni lubią rozmawiać ze mną, to jest świetne. Ale rzeczywiście do pewnego momentu, kiedy są małymi dziećmi, to rzeczywiście tak może trochę być. Córeczka do taty na kolana, a chłopcy tulą się do mamy.
Zwróciłam uwagę na początku na ojców niemal robiących święto z faktu swojego ojcostwa, ale mam też obserwację z drugiego bieguna. Dlaczego część mężczyzn broni się jak diabeł przed wodą święconą przed tym, by założyć rodzinę? Z czego to wynika?
Ze strachu przed śmiercią. Nie chodzi o śmierć fizyczną, ale ontyczną, śmierć „ja”. Człowiek ma różne plany, projekcje na swoje życie, chce mieć czas dla siebie, ku sobie, zawsze ja, ja, ja… A w małżeństwie to jednak przed „ja” stoi „ty”. Wtedy jest udany związek. I chyba tego człowiek, nie tylko teraz, ale od zawsze – boi się: oddawać swoje życie dla drugiego. Myśli, że nikt go nie wskrzesi do tego życia. A małżeństwo jest pięknym sakramentem, gdzie ludzie służą sobie nawzajem. Ale o własnych siłach ja bym daleko nie zajechał. Muszę mieć wsparcie z liturgii, ze Słowa, ze wspólnoty. Wtedy rozumiem siebie, swoje zmagania, i mam ochotę iść dalej i cytować: „Jeśli umrę, zanim umrę, to nie umrę, kiedy umrę”.
Umieranie i zmartwychwstawanie
Czyli za każdym razem, kiedy „umierałeś”, bo rodziło się dziecko, to tak naprawdę zmartwychwstawałeś?
Dokładnie. Widziałem potem życie. Na początku się bałem: kolejnego dziecka, kolejnych przeprowadzek, kolejnego miesiąca, bo nie mieliśmy co do garnka włożyć… To są przyziemne troski, ale zawsze mieliśmy ogromną pomoc. Przez te trzydzieści lat nigdy nie chodziliśmy głodni, nigdy nam ta siódemka dzieci nie sprawiała tyle trudności, żeby powiedzieć, że to nie było dobre. Zawsze czuliśmy pomoc. Taką realną: od rodziny, znajomych. Ale też od Pana Boga. Jak nie śpisz dwie, trzy noce, to po ludzku fizycznie jesteś wykończony, ale nagle dostajesz ducha i widzisz szerzej swoje życie, widzisz wartość tego zmagania i wtedy jesteś szczęśliwy.