Jan Tyranowski jest dowodem na to, że do bycia mistrzem duchowym m.in. przyszłego papieża nie trzeba mieć święceń, a nawet talentu do głoszenia. Wystarczy osobista świętość.Był poprawny jak wychodzące spod jego ręki ubrania – żadnych zaskakujących przenośni, żadnego teologicznego haute couture. Zdawał sobie sprawę z braku zdolności do głoszenia, więc poczuł się zaskoczony, kiedy salezjanie z krakowskich Dębnik polecili mu się zająć grupą chłopców i młodych mężczyzn. Byli w niej m.in. młodzi Mieczysław Maliński i Karol Wojtyła. To ze wspomnień tego ostatniego wiemy, że podopieczni uznali go w pierwszym momencie za dewota lub (w łagodniejszej wersji) starszego pobożnego pana.
Jednak trwała okupacja, a dokładnie był luty 1940 roku i nie można było przebierać w odpowiedzialnych za grupy Żywego Różańca. Zresztą jako świecki i do tego prosty rzemieślnik Jan Tyranowski był mniej narażony na wywózkę do Niemiec lub obóz koncentracyjny. To gwarantowało pewną stabilność formacji.
Odwiedzali go w jego dość ciemnym, niewielkim mieszkaniu na Różanej, gdzie prowadził dla nich spotkania formacyjne. Karmił ich tam obficie katechizmowymi „sucharami” okraszonymi zgranymi do bólu przykładami kaznodziejskimi. Nie wiadomo, kto bardziej cierpiał: mówca widzący uprzejmie słuchających, ale ewidentnie znudzonych odbiorców, czy ci ostatni.
Wymagał rzeczy prostych, podstawowych wręcz dla właściwego rozwoju duchowego: codziennego rachunku sumienia, znajomości doktryny na poziomie katechizmu, wierności modlitwie i wybranym praktykom służącym kształtowaniu charakteru. Młodzi ze swojej strony nieustannie sprawdzali, czy ich nauczyciel rozumie prawdy, które przekazuje i czy stosuje się do własnych wskazówek ascetycznych. Czekali na jakieś potknięcie, słabość, żeby się utwierdzić w swoim pierwotnym wrażeniu na temat Tyranowskiego. Jednak im dłużej go sprawdzali i mocniej testowali, tym mniej widzieli w nim wad.
Ostatecznie okazało się, że zewnętrzny minimalizm przekazu krył niewyobrażalną duchową głębię. Kiedy Janowi powierzono opiekę nad Męskim Żywym Różańcem miał za sobą pięć lat intensywnej autoformacji. W 1935 roku usłyszał na kazaniu, że świętość jest dla każdego i z całego serca jej zapragnął.
Prowadzony przez spowiednika i wskazane przez niego lektury z właściwą sobie dokładnością i wytrwałością (w końcu z wykształcenia był księgowym) szedł w wyznaczonym celu. Wychował się w rzemieślniczej rodzinie i to nauczyło go szacunku do starannie wykonywanej pracy – rozwój duchowy potraktował jak rzemiosło, które trzeba opanować. A kiedy już to zrobił, Bóg uczynił z niego artystę, czyli mistyka.
Głównym mistrzem Jana był jego karmelitański imiennik – Jan od Krzyża. Jego dzieła stały się podręcznikiem, z którego czerpał inspiracje i zrozumienie doświadczeń, które przychodziły w miarę wewnętrznego wzrostu. Pod koniec życia Tyranowski spędzał na modlitwie kontemplacyjnej do czterech godzin dziennie, zanurzony w Bogu. Znał też smak nocy ciemnej i duchowych oczyszczeń, ale nie wycofał się z wybranej drogi.
Zmarł na gruźlicę w marcu 1949 roku. Wcześniej wymarła cała jego rodzina: rodzice i brat. On sam odchodził długo i w bólu, ale jednocześnie w sposób, który stał się świadectwem wiary dla jego przyjaciół.
O ile nie potrafił opowiadać o swoim wewnętrznym doświadczeniu, to okazał się mistrzem w prowadzeniu innych do wewnętrznego wzrostu. Wydobywał z powierzonych sobie mężczyzn ich wewnętrzny potencjał, ostrzegał przed duchowymi pułapkami i wspierał w chwilach kryzysu. Traktował ich jak czeladników, którym trzeba pokazać i wytłumaczyć zasady rzemiosła a potem zostawić, by powtórzyli zalecone praktyki, aż osiągną biegłość. Jeśli trzeba, to i kilkaset razy. To nudne, ale jakże skuteczne.
Z jego szkoły wyszło kilkunastu kapłanów i wielu poważnie traktujących wiarę świeckich. „Czeladnik”, z którym miał zwyczaj rozmawiać na długich spacerach nad Wisłą, został papieżem, a ostatecznie go kanonizowano. To właśnie Jan Paweł II uratował szarą postać „dewota” od niepamięci, pisząc o nim w swoich książkach, a wcześniej w artykule w „Tygodniu Powszechnym”.
Od 23 stycznia 2017 roku Tyranowski nosi tytuł „Sługi Bożego”, gdyż papież Franciszek popisał akt o heroiczności jego cnót. Od oficjalnej beatyfikacji dzieli Jana tylko cud za jego wstawiennictwem. Ale nawet bez niego jest świadkiem, że do bycia mistrzem duchowym nie trzeba mieć święceń, a nawet talentu do głoszenia. Wystarczy osobista świętość.