Moje dzieciństwo to były trzepaki, piaskownica i pisanie kredą. Za to ostatnie dzieciak może dziś zostać uznany za terrorystę. Naprawdę chcemy dla naszych pociech dzieciństwa w wersji beta?
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
W skrócie było tak – 1 października Julka wyszła z domu. Pewnie trochę jej się nudziło, ale szybko znalazła sobie zajęcie. Na osiedlowym chodniku wymalowała fantazyjne obrazki. Kwiatki, serduszka, a nawet tęczę. Kredą. Taką zwykłą, do pisania po tablicy.
13-letnia terrorystka i kredowy gang
Rysunki, jak rysunki. Kredowe, więc nietrwałe. Przyjdzie deszcz i je zmyje, robiąc miejsce na kolejne. Ale nie wszystkim się spodobały. A do internetu trafiło pismo niezadowolonego mieszkańca (mieszkańców) osiedla, które tonem przypominało najlepsze gagi z filmów Barei.
Autor pisma deklarował chęć zakupu kartek papieru dla Julii na jej „radosną twórczość”, ale internauci byli szybsi. I w ramach solidarności ze zbesztaną dziewczynką zorganizowali akcję pt. „Rysujemy Kredą Chodniki”.
„Chociaż nie jestem mieszkańcem Białołęki, ale miłośnikiem Warszawy, jej mieszkańców, a także dobrych i przyjaznych relacji sąsiedzkich, a w tym wypadku przede wszystkim zakochanym tatą 8 letniej córeczki, trafiło mnie ogłoszenie, które pojawiło się na jednym z bloków przy ul. Kartograficznej (…) – napisał na Facebooku Cezary Król i zaprosił chętnych do… malowania kredą po chodnikach na Kartograficznej.
Nastąpiło pospolite ruszenie. Nie tylko rodziców z dziećmi i internautów, ale też dziennikarzy (m.in. Filip Chajzer). Na happeningu pojawił się także Jacek Poddębniak, wiceburmistrz Białołęki.
Dziecko to nie tamagotchi
Nie wdając się w szczegóły na temat osiedlowych regulaminów i zakazów, tego, kto miał rację i czy pismo do rodziców Julki było po prostu ironiczne, kredowe zamieszanie na Białołęce zmusza do refleksji nad tym, jakie dzieciństwo mają/ będą miały nasze dzieci. Chciałoby się napisać – zapomniał wół, jak cielęciem był. Jestem z pokolenia, które jeszcze pamięta wieszaki (w innych częściach naszego pięknego kraju zwane trzepakami). Wieszaki to było centrum świata, miejsce wszelkich spotkań, na które nie trzeba było zapraszać się przez Fejsa – wychodziłeś z domu, a tam zawsze ktoś był.
Pamiętam też, a jakże!, malowanie kredą po chodnikach – przed szkołą, przed domem, a nawet, i to chyba będzie prawdziwy skandal, nieopodal plebanii. Przede wszystkim pola do gry w klasy, ale i inna radosna twórczość się zdarzała. Obowiązkowo przy każdym domu stała piaskownica, w której można było zaznać egzaltowanej przyjemności z lepienia babek, a której to dzisiejsze dzieciaki doznają co najwyżej raz w roku podczas wakacji nad Bałtykiem. A jak są tęskne wrażeń, to im rodzice na balkon wysypią piasek kinetyczny. Ale tak niewiele, żeby nie było za dużo sprzątania. Poza tym, to dzieciak wcale się nie rwie do tego piasku, bo woli pokonywać kolejne levele w grach na smartfonie.
I tak dochodzimy do sedna! Otumanieni technologią, przyklejeni do smartfonów i tabletów z internetem LTE, przeżywający swoje życie na Snapchacie i Instagramie (wiadomo, sfotografowane jedzenie lepiej smakuje), zapominamy o tym, że dzieć to nie jest tamagotchi, któremu wystarczy podać papu, zmienić pieluchę i pogłaskać po głowie pięć razy, uzupełniając kilka kresek w liczniku potrzeb. Nie wystarczy mu wkleić w łapę telefonu, żeby się odczepił. I co najważniejsze – drugiego życia mieć nie będzie.
Rodzicu, stań się jak dziecko
To zadziwiające, że sami mając dzieciństwo prawdziwe, takie z robieniem ludzików z kasztanów, mazaniem kredą, skakaniem po drzewach, babcinymi racuchami z głębokiego tłuszczu (!) obsypanymi cukrem (!!!), serwujemy naszym dzieciakom (albo tak nam jakoś wychodzi) dzieciństwo sterylne, pozbawione sensorycznych wrażeń, w wersji beta. Bo przecież oburzenie mieszkańców osiedla* to nic innego, jak efekt oczekiwania od dziecka, że będzie siedziało cicho i grzecznie, nieproszone się nie odezwie, a czas po lekcjach spędzi twórczo, rysując w zeszycie.
I też efekt tego, że sami dziadziejemy – bo można mieć te 30 czy 40 lat, a być zgorzkniałym, jakby się na świat patrzyło od czasów Chrobrego.
Kiedyś usłyszałam, że bycie rodzicem to doskonały sposób, by na nowo stać się jak dziecko. W końcu można bezkarnie wskakiwać w kałuże w kolorowych kaloszach, śpiewać w deszczu, turlać się po plaży, skakać w basenie piłek, mazać ryjek Nutellą, godzinami składać klocki czy puzzle z tysięcy elementów. Niby to takie nieważne, a jednak. Jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego….
*Choć oczywiście z drugiej strony rozumiem, że dzieci krzyczące pod oknami albo grające w piłkę cały dzień mogą być męczące, zwłaszcza dla osób pracujących z domu. To jednak kwestia nie zakazów i regulaminów, tylko kultury i wyczucia, przede wszystkim rodziców.