3 mity o byciu rodzicem chrzestnym.Ma dwóch chrześniaków, za trzecim razem odmówił. „Bycie chrzestnym to tylko kupowanie prezentów” – taka historia co kilka miesięcy pojawia się na stronie Mamadu.pl. Jej bohater w liście do redakcji żali się, że bycie chrzestnym to wyłącznie wydawanie pieniędzy oraz wymuszone spotkania towarzyskie z obcymi ludźmi.
Chrztu nie będzie
Mężczyzna jest ojcem chrzestnym dziecka kuzynki, z którą nie widuje się często, oraz znajomej z pracy, z którą obecnie spotyka się jeszcze rzadziej. Oba przypadki mają wspólny mianownik – oczekiwanie drogich prezentów dla dzieci. Autor listu do redakcji w końcu się buntuje – po raz trzeci nie chce pełnić kilka razy do roku roli bogatego wujka i odmawia zostania chrzestnym.
„No i stanąłem przed jeszcze jedną trudną decyzją. Już za kilka miesięcy na świecie pojawi się moje dziecko. Kogo wybiorę na chrzestnych? Kogo ja będę zadręczał, by kupował drogie prezenty i karnie stawiał się na rodzinnych uroczystościach? Decyzja zapadła bardzo szybko: chrztu nie będzie!” – pisze.
Jestem na bieżąco z tematem chrztu i poszukiwania odpowiednich rodziców chrzestnych dla mojego synka. Co więcej, sama niedługo zostanę mamą chrzestną. Historia z listu do redakcji Mamadu.pl zainspirowała mnie do rozprawienia się z kilkoma mitami na temat obowiązków rodziców chrzestnych.
To tylko kupowanie prezentów
Ubranko na chrzest, dodatki plus oczywiście koperta z niemałą sumką. Później jest jeszcze gorzej, bo przecież komunia, a prezent na tę okazję nie może być byle jaki. Dron, quad, zagraniczna wycieczka – chrzestni prześcigają się w pomysłach, a dzieci i ich rodzice – w oczekiwaniach. Do tego przynajmniej raz do roku trzeba odwiedzić dziecko z prezentem urodzinowym. Jeszcze tylko bierzmowanie, ślub chrześniaka (tu już koperta powinna być wypchana po brzegi) i można nieco odsapnąć.
Stop! Bycie rodzicem chrzestnym nie ogranicza się do sfery materialnej, a ktoś, kto tak postrzega towarzyszenie dziecku w przyjęciu pierwszego sakramentu daje wyraz całkowitego niezrozumienia, czym jest chrzest. Tu w ogóle nie chodzi o prezenty, ale o bycie z dzieckiem, bycie dla dziecka, uczestniczenie w ważnych momentach jego życia.
Oczywiście, podarki na urodziny czy inne okazje są miłym wyrazem pamięci o dziecku, ale jeszcze milsza jest dla niego obecność. Można rok w rok przysyłać kurierem paczkę, ale przecież on nie posłucha o tym, czego maluch nauczył się w przedszkolu, jak przeżywa pierwsze dni w szkole, jakie ma rozterki w związku z wyborem liceum etc.
2. Chrzestny musi być członkiem rodziny
W wielu rodzinach nadal pokutuje przekonanie, że rodzicami chrzestnymi powinny być osoby związane z dzieckiem bliższymi lub dalszymi więzami krwi. W związku z tym rodzice malucha nerwowo kartkują książkę telefoniczną w poszukiwaniu kontaktów do dawno niewidzianych krewnych albo przeglądają rodzinne fotografie w towarzystwie „starszyzny”, by ustalić, kto jest kim.
Chrzestni to taka trochę para rodziców „w gratisie”. A skoro w oficjalnej nomenklaturze mówimy o „mamie” czy „tacie” chrzestnym, to ciężko wyobrazić sobie, że będą oni widywali dziecko kilka razy w roku. Czymś naturalnym jest oczekiwanie od chrzestnych obecności w życiu maluszka i zainteresowania nim. A także wsparcia w trudnych chwilach.
Wyobrażacie sobie, że to wszystko Wasze dziecko otrzyma od kuzynki, którą poznajesz jedynie na rodzinnych fotografiach? Oczywiście, nie chcę tu marginalizować znaczenia rodziny, ale przecież zdarzają się sytuacje, że częściej niż kuzynów widujecie przyjaciół. Zresztą kiedyś przeczytałam, że przyjaciele to rodzina, którą wybieramy sobie sami. A zatem, czemu nie zacieśnić więzów rodzinnych prosząc przyjaciół o zostanie rodzicami chrzestnymi dziecka?
3. Chrzestny musi być 100-proc. katolikiem
Spieszę z wyjaśnieniami. Nie chcę powiedzieć, że pobożność chrzestnych nie ma znaczenia. Jasne, że ma, i to ogromne. Ale nie chodzi o poszukiwanie superbohatera, który nigdy nie zwątpił, nigdy nie miał wątpliwości, a jego życie duchowe płynie harmonijnie odmierzane regularnym przystępowaniem do sakramentów.
Oczywiście to świetnie, jeśli uda Wam się takiego kogoś znaleźć, ale… w życiu nie ma ideałów. A „katolickości” kandydatów na chrzestnych nie da się odmierzyć ilością odmówionych na kolanach zdrowasiek. Ważne, żeby dziecko nauczyło się, że można nie znać pytania na wszystkie odpowiedzi, ale o wszystko można zapytać (także Pana Boga). Że jest kochane (przez nas, a tym bardziej przez Niego), nie za coś, ale pomimo.
„Praktykujący katolik to dla mnie nie służbista, który pochwali się świetną frekwencją na mszach i ilością odklepanych różańców. Praktykujący katolik to ktoś, dla kogo Bóg stale jest pytaniem, a nie odpowiedzią, to ktoś, kto się z Bogiem spiera, tęskni za Nim i z tej tęsknoty szuka, podejmuje wysiłek, a czasem w szczerości serca mówi po prostu: ratuj!” – powiedziała mi przyjaciółka, prosząc, bym została mamą chrzestną jej dziecka.
Takich właśnie chrzestnych chciałabym dla mojego synka.