Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Sławomir Jacek Żurek: Pierwsze Twoje doświadczenia religijne są związane z chrześcijaństwem i to ono wpłynęło na to, że zacząłeś interesować się judaizmem.
Jan Grosfeld: To prawda! Odkryłem sens bycia Żydem przez chrześcijaństwo. Gdy pytają mnie dlaczego, to odpowiadam: „A skąd ja mogę wiedzieć, dlaczego tak się stało!”. Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba przyszedł do mnie, polskiego Żyda, poprzez Kościół katolicki. I w nim odkryłem sens bycia Żydem.
Niewątpliwie taką pierwszą konkretną postacią, która – z tego, co mówiłeś – Ci się objawiła w Kościele, był Jan Paweł II, wielki orędownik dialogu chrześcijańsko-żydowskiego.
Tym, co mnie bardzo mocno dotknęło i poruszyło moje serce tak, że zadrżałem, było wyznanie wiary Piotra, które papież wypowiedział w swoim inauguracyjnym wystąpieniu. Mówił po włosku. Dla mnie język włoski okazał się wtedy bardzo ważny. Myślę, że gdyby słowa te wypowiedział po polsku, to nie zabrzmiałyby one dla mnie jak melodia niebiańska, jak muzyka. Cóż to był za dźwięk: „Tu sei il Messia (il Cristo), il Figlio del Dio vivente” – „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego” (Mt 16, 16). Wtedy pierwszy raz w życiu usłyszałem, że Jezus jest Mesjaszem. Oczywiście intelektualnie już trochę na ten temat wiedziałem, ale w tamtej chwili usłyszałem żywe wyznanie wiary i u Karola Wojtyły ono brzmiało jakże prawdziwie. To nie była jakaś tam formułka czy odczytanie fragmentu Ewangelii, lecz prawdziwe wyznanie, które Jan Paweł II wypowiadał autentycznie, z głębi serca, nie dlatego, że musiał tak mówić jako papież.
I najbardziej Cię dotknęło to słowo „Mesjasz”?
Tak, bardzo mocno. Ale jeszcze mocniej słowo vivente, że to jest Syn Boga Żywego! Usłyszałem całym sobą, że Bóg naprawdę istnieje, a co więcej, że żyje. On nie jest kimś, kto kiedyś urodził jakiegoś syna i już, ale że to wszystko dzieje się teraz i wiąże się z moim życiem. Mój chrzest wydarzył się dopiero trzy lata później. Potem była wizyta papieża w Polsce (1979) i słowa wołające o zstąpienie Ducha Świętego na tę ziemię; później Solidarność (1980), a wreszcie mój pobyt we Francji (1981). Jeszcze przed wybuchem Solidarności szedłem w kierunku wiary.
Kiedy pierwszy raz przyszło Ci do głowy, żeby przyjąć chrzest?
Nie jestem pewien, ale na pewno przyczyniło się do tego nasze małżeńskie cierpienie związane także z kolejnymi poronieniami naszych dzieci. Wyjechałem na wykłady do Paryża, a moja żona Basia była w ciąży, źle się czuła i miała do mnie trochę później dojechać. Ale zaczęło się źle dziać i poroniła. Od razu chciałem wracać. Jednak Basia powiedziała, żebym został we Francji, [dłuższa pauza, łzy] że do mnie dołączy. Trudno mi sobie wybaczyć, że w ogóle wyjechałem podczas jej trudnej ciąży.
Widzę, że tamto doświadczenie jest w Tobie cały czas żywe i ciągle Cię wewnętrznie porusza.
Dotyka mnie nie tylko poronienie, ale również to, że Barbara była sama, że mnie przy niej nie było.
Później już dzieci nie mieliście?
Nie, poza Piotrusiem, który wtedy urodził się martwy w piątym miesiącu ciąży, nie mamy dziecka. Próbowaliśmy dwukrotnie adoptować za każdym razem po troje rodzeństwa z domu dziecka. Były to dzieci już duże. Nie chcę wdawać się w szczegóły, powiem jedynie, że obie próby się nie powiodły. Po dziesięciu latach od rozstania się z nimi dostajemy telefon. Dzwoni najmłodsza z pierwszej trójki, Małgosia, która właśnie skończyła osiemnaście lat. Mówi, że jej zdaniem źle wtedy postąpiła (ona była najbardziej zbuntowana na perspektywę adopcji i na cotygodniowe pobyty weekendowe całej trójki u nas) i że teraz chce mieć z nami jakąś relację. Okazało się, że ma malutkie mieszkanie, które dostała od państwa po uzyskaniu pełnoletności. W dodatku powiada, że jest we wspólnocie neokatechumenalnej, a dziesięć lat wcześniej, gdy miała osiem lat, zabieraliśmy ją i jej rodzeństwo na sobotnie Eucharystie do naszej wspólnoty. Fakt ten pozostał jej w pamięci na tyle, że sama poszła na katechezy i weszła na Drogę.
Od tamtej pory rozpoczęła się nasza bliska relacja, która trwa do dzisiaj. Małgosia traktuje nas jak rodziców, my ją jak córkę. Za namową Basi poszła na studia, zrobiła licencjat z turystyki. Potem, również z inicjatywy mojej żony, czemu początkowo byłem przeciwny z obawy przed tym, co się z nią tam stanie, wysłaliśmy Małgosię na dwutygodniowy kurs angielskiego do Londynu. Wydawało mi się to czymś zupełnie nieracjonalnym. Dwa tygodnie nauki języka? To przecież nic nie da. A tylko mogą się jej przydarzyć jakieś okropne rzeczy. Pierwszego dnia kursu jakiś Francuz ściągał od niej to, co napisała. I ten Francuz od kilkunastu lat jest jej mężem! Mieszkają w Nicei, mają dwóch synów, którzy nazywają się Matthieu, czyli Mateusz, i Pierre – Piotr. Odwiedzamy ich w Nicei (nigdy jednak u nich się nie zatrzymujemy, tak postanowiliśmy), a oni, choć teraz rzadziej, przyjeżdżają do Polski na wakacje z dziećmi. Bóg prowadzi historię zupełnie inaczej, niż ja bym to zrobił. „Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami – wyrocznia Pana” (Iz 55, 8).
Dzieci własnych nie mieliśmy, a mamy, wnuków własnych też nie – a mamy. I cała trójka, także Gregory, mąż Małgosi, są nam bardzo bliscy. Nawet z ojcem, a zwłaszcza z macochą zięcia mamy dobre, osobiste relacje. Mógłbym długo opowiadać różne cuda, które Bóg robił w całej historii Małgosi i w naszej z nią relacji. Jesteśmy Bogu wdzięczni za to wielkie dzieło.
Wróćmy jednak do Paryża roku 1981…
Dobrze, więc Basia po utracie synka przyjechała do Paryża. Ktoś mi doradził, by pojechać na grecką wyspę, żeby jakoś dojść do siebie. Polecieliśmy do Aten, a stamtąd ledwo dyszącym stateczkiem na wyspę Andros, z torbą książek. Czytaliśmy wtedy między innymi Ziemię Ulro Czesława Miłosza. Cierpienie i wytrącenie z rzekomej normalności życia, z rzekomego powodzenia, ze złudnych prób unikania cierpienia (mówię tu o sobie) spowodowało, że zaczęliśmy szukać ratunku. Basia zaczęła w ten sposób wracać do Boga i do Kościoła swojego wczesnego dzieciństwa, bo w szkole odeszła od katolicyzmu całkowicie.
A Ty w tym czasie odrabiałeś swoją drogę czy szedłeś za Basią?
Ciągle mam wrażenie, że ta moja droga jest jednak oddzielna. Moja rodzina twierdzi, że to Basia spowodowała, że się ochrzciłem, co o tyle nie jest prawdą, że nigdy mnie do tego nie namawiała. Ta decyzja była moja własna. Widzę swoją drogę i to, że Bóg przebił się przez mój pancerz egoizmu, egocentryzmu, konformizmu, ślepoty i głupoty. W czasie pobytu w Paryżu poznałem pallotyna księdza Józefa Sadzika. Pewnego dnia po powrocie z Grecji poszedłem do niego – a był to człowiek niesamowity, miał oczy jak węgle płonące (w pozytywnym sensie) – i mówię mu, że chciałbym przyjąć chrzest. Ksiądz mnie zapytał: „A czy musimy się spieszyć?”. I dodał: „Nie, nie spieszmy się. Teraz idą wakacje, Ty sobie to wszystko raz jeszcze spokojnie przemyśl i spotkamy się pod koniec lata”. Czy powiedział to, bo wiedział, że jestem Żydem? Czy chodziło mu o to, że w takich sprawach w ogóle nie należy się spieszyć? Sadzik powiedział mi, że teraz idzie na urlop i żebym się do niego zgłosił pod koniec sierpnia lub na początku września. W wakacje jak grom z jasnego nieba przyszła wiadomość, że ksiądz Józef umarł, dostał czwartego zawału. Był to dla mnie wielki cios, a zarazem przyszła do mnie myśl, że jego śmierć może oznaczać, że mam nie przyjmować chrztu.
Wróciliśmy do Polski w styczniu 1981 roku i wiosną tego roku poprosiłem o chrzest dominikanina ojca Jacka Salija. My z Basią oczywiście nie mieliśmy ślubu kościelnego. Nasz ślub cywilny z 1973 roku (w 2023 roku obchodzimy jego pięćdziesięciolecie, pół wieku) był dla nas ważny. Co ciekawe, dla Kościoła ważny jest ślub cywilny osób spoza Kościoła. Nie był to do końca nasz przypadek, bo Basia była przecież ochrzczona w dzieciństwie. Chrzest przyjąłem na Wielkanoc 1981 roku. Otrzymałem trzy sakramenty za jednym razem: chrzest, pierwszą komunię i bierzmowanie. Natychmiast po bierzmowaniu ojciec Salij powiedział do nas: „To co, teraz ślub?”. A my na to, że nie. Cóż, ojciec Jacek się dostosował, okazał się bardzo cierpliwym księdzem. Ale to nasze „nie” miało swoje ciężkie skutki… Mimo chrztu kryzys małżeński się pogłębił i w roku 1983 wzięliśmy rozwód, w czasie stanu wojennego. To był rozwód od ślubu cywilnego. W trakcie rozprawy sędzina wyraźnie próbowała nas odwieść od tego, bo widziała, że coś jest nie tak, że my raczej powinniśmy być ze sobą. Basia wtedy podczas przerwy wzięła mnie na korytarz i zapytała: „Może się z tego wycofamy?”. A ja powiedziałem, że nie. Czy żałuję tego? Po ludzku żałuję bardzo, ale nie mogę zaprzeczyć historii. Nie wiem, co by było, gdybyśmy tego nie zrobili, nie wiem, jak by to poszło dalej. Chcę patrzeć na to jak chrześcijanin i Żyd.
Życie biegło dalej, miały miejsce rozmaite wydarzenia, które doprowadziły nas do tego, że po dwóch latach, w 1985 roku, stwierdziliśmy, że nie możemy bez siebie żyć. (Choć potem jeszcze przez dwa lata nie mieszkaliśmy razem). Dopiero umieranie mojego ojca w styczniu 1987 roku pomogło mi w podjęciu decyzji o ponownym ślubie – tym razem kościelnym – z Basią. Poszedłem do szpitala i powiedziałem o tym ojcu, ale wtedy zobaczyłem, że nie bardzo już go cokolwiek obchodzi. Wcześniej raczej nie był zwolennikiem naszego powrotu do siebie, bo nie akceptował tego, że moja żona stała się gorliwą katoliczką. Byłem jego postawą zaskoczony, a nawet więcej – zaszokowany i cierpiałem z tego powodu. Natomiast mama, przeciwnie, sprzyjała nam.
Kim byli Twoi chrzestni rodzice?
Miałem tylko ojca chrzestnego, bo uznałem wtedy – ku późniejszemu zdumieniu wielu osób, mojemu również – że nie mam nikogo, kogo mógłbym poprosić na matkę chrzestną. Z moich najbliższych znajomych katolikiem był tylko Krzysztof Śliwiński i to jego poprosiłem na świadka chrztu.
Czyli chrzest przyniósł pozytywne skutki, tyle że z opóźnieniem.
Z Basią powtórnie pobraliśmy się 25 lipca 1987 roku. Tym razem wzięliśmy najpierw ślub kościelny, a po pewnym czasie cywilny. Ojciec Jacek powiedział, że „bierze na siebie” udzielenie nam ślubu kościelnego bez cywilnego. Mój ojciec zmarł pół roku wcześniej, 23 stycznia 1987 roku. Niestety, nie było mnie w tym momencie przy nim. Wyszedłem ze szpitala dwie godziny przedtem.
W tamtym czasie nie umiałem być przy umierającym, teraz już się nauczyłem… Poszedłem do Jacka Salija i zapytałem, jak mam się zachować wobec ojca, który jest umierający. „Musisz być przede wszystkim poważny” – powiedział mi wtedy. Byłem poważny, ale nic nie mówiłem, więc tata w końcu powiedział do mnie: „Idź już!”.
Twój ojciec nie był jeszcze taki stary, jak umierał.
Miał siedemdziesiąt sześć lat, dokładnie tyle, ile mam teraz, gdy rozmawiamy.
Jak matka zareagowała na Wasz powtórny ślub?
Mama zareagowała bardzo dobrze. Była szczęśliwa, że wróciliśmy do siebie.
A jak wcześniej rodzice zareagowali na Twój chrzest?
Zdecydowałem, że powiem o tym każdemu z nich osobno. Najpierw oznajmiłem nowinę ojcu. Pomyślałem, nie wiem dlaczego, że rozmowa z nim na ten temat będzie łatwiejsza niż z mamą. Pamiętam tę scenę, jakby rozgrywała się dziś. Ojciec siedział w fotelu. Kiedy mu powiedziałem o swojej decyzji, zerwał się na równe nogi, cały czerwony na twarzy, i wrzasnął: „Przechrzta!”. A ja go zapytałem: „Ale tato, przechrzta z czego?”. Przecież nie byłem wychowywany w żadnej religii. Dziś dobrze go rozumiem, wyczuwam głębię jego reakcji. Żyd zawsze pozostanie Żydem, wierząc w Boga czy uciekając od Niego.
Pomyślałem wtedy, że skoro reakcja ojca była tak gwałtowna, to co dopiero będzie z mamą… Więc wymyśliłem, że pojedziemy na grób jej mamy, Laury Eichhorn, na Powązki, i przy tym grobie jej powiem. Jesteśmy na cmentarzu, mówię mamie o moim postanowieniu, a ona na to: „Syneczku, ty wiesz najlepiej, co dla ciebie dobre”. Za każdym razem byłem zaskakiwany…
Tekst jest fragmentem książki Pałac płonie autorstwa dwóch wybitnych intelektualistów Jana Grosfelda i Sławomira Jacka Żurka, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.