Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Warunki modlitwy. Przebaczenie
Kiedy chcesz złożyć Bogu ofiarę, uczy, najpierw idź i pojednaj się z bratem (Mt 5,24); kiedy stajecie do modlitwy, najpierw przebaczcie (Mk 11,25). Przeproszenie i przebaczenie: pojednanie z ludźmi. Nasi pierwsi Ojcowie rozumieli to doskonale i starali się tak działać i tak nauczać; sformułował to Ewagriusz, którego nauki przypisano potem abba Nilowi:
Powiedział abba Nil: „Cokolwiek z zemsty uczynisz bratu, który cię skrzywdził, to wszystko stanie się dla ciebie przeszkodą w czasie modlitwy”. Powiedział także: „Modlitwa jest dzieckiem łagodności i opanowania”… Powiedział także: „Sprzedaj to, co posiadasz, i rozdaj ubogim (Mt 19,21), a wziąwszy swój krzyż, zaprzyj się samego siebie, abyś mógł się modlić bez przeszkody”. Powiedział także: „Cokolwiek zniesiesz cierpliwie jako mądry, to ci przyniesie owoc w czasie modlitwy”. Powiedział także: „Jeśli chcesz modlić się jak należy, nie chowaj w duszy smutku: inaczej biegniesz na próżno”.
Dlaczego to wszystko, co jest potrzebne do przebaczenia i pojednania między ludźmi – cierpliwość, łagodność, opanowanie – jest jednocześnie podstawą relacji z Bogiem? Dlatego, że szukamy tej relacji nie z pozycji równych, ani tym bardziej takich, którzy robią łaskę Bogu, ale z pozycji faktycznych już wobec Niego winowajców. A w takim razie najpierw pragniemy uzyskać przebaczenie, żeby istniejący nadal konflikt nie ciążył nad dalszą relacją. A Bóg gotów nam przebaczyć, ale właśnie stawia warunek: że najpierw my przebaczymy i przeprosimy siebie nawzajem. I tak, chcąc mówić o kontakcie z Nim, musimy najpierw mówić o relacjach międzyludzkich. Nie takie to dziwne, skoro On sam bardzo wyraźnie powiedział, że cokolwiek, dobrego czy złego, zrobiliśmy bliźnim, On to uzna za zrobione sobie (por. Mt 25,40.45). A św. Jan wyjaśnia, że skoro Bóg jest niewidzialny, to jedyną adekwatną miarą wartości naszych intencji wobec Niego musi być nasz stosunek do Jego widzialnych dzieci, nam podobnych (por. 1 J 4,20).
Otóż historia tego problemu, problemu miłości bliźniego, jest w dziejach ludzkości długa. Już w pierwotnej hordzie oczywista była lojalność wobec „swoich”, ale i wrogość wobec „obcych”. I to trwało przez tysiąclecia, zmieniało się tylko rozumienie słowa „swój”: nie było ono całkiem jasne nawet dla tych, którzy już przyjęli z Bożego objawienia nakaz miłowania bliźniego jak siebie samego (Kpł 19,18). A któż jest moim bliźnim? – pytał jeszcze Chrystusa jakiś uczony w Piśmie (Łk 10,29). Odpowiedź Chrystusa jest: Każdy człowiek. I to do dzisiaj jest dla całej ludzkości, lekko mówiąc, trudne. Bo nawet tam, gdzie nie działa już mentalność hordy, działa przynajmniej nadal nasze samolubstwo, które sprawia, że nawet kiedy teoretycznie uznajemy równość praw dla wszystkich ludzi, w praktyce staramy się pilnować, żeby ta równość w niczym nie zaszkodziła naszym interesom. A te interesy umiemy dokładnie wymierzyć! Od – do, odtąd moje, a dotąd twoje, i precyzyjna granica, wykreślona na styk, żeby było, prawda, po równo. Ale w realnym życiu nic nie da się mierzyć na styk. Jeśli ktoś na przykład chce przyjść na Mszę tak, żeby trafić precyzyjnie na chwilę dzwonka przy zakrystii, to się najczęściej spóźnia. Jeśli ktoś, jak Rzędzian w Trylogii, wyznaje zasadę, że cudzego nie chce, ale swojego nie daruje – to tym samym mianuje sam siebie sędzią orzekającym o tym, gdzie jest granica między cudzym a swoim; i praktycznie najczęściej w tej wielkiej trosce o równość i sprawiedliwość zagarnia spory brzeg cudzego.
Inny dobry przykład to łakomy skrupulat, smarujący sobie chleb dżemem. Stoi przed wielkim problemem, bo z jednej strony grozi mu, że nabierze za dużo, a to byłby grzech, którego on na swoje sumienie nie weźmie; a z drugiej, że nabierze za mało; a to byłaby krzywda, z którą on się nigdy nie pogodzi. Jak znaleźć, co do miligrama, tę słuszną ilość? Tę granicę, ten styk? Więc nabiera po odrobince, rozsmarowuje pracowicie, tu jeszcze masło prześwituje… a tu już może za gruba pecyna? Tymczasem rodzina siedzi dookoła i czeka, kiedy on wreszcie zwolni ten słoiczek; a on i tak nigdy nie będzie miał absolutnej pewności, że słusznie wymierzył. I nie ma na jego chorobę lekarstwa, poza jednym: gdyby się pogodził z możliwością nabrania sobie trochę za mało.
Otóż tak samo jest właśnie w dziedzinie relacji międzyludzkich. Ani sam nie znajdzie pokoju, ani innym go nie da, ktoś, kto nie przyzna bliźniemu w sercu miejsca uprzywilejowanego. Kto nie wpuści go na swoją działkę, na swój – przynajmniej – margines. W sprawie przebaczenia to jest absolutna konieczność. Musimy zrozumieć, że wymierzanie cudzych i swoich win precyzyjnie na styk jest niewykonalne, a choćby było wykonalne, nie prowadzi do miłości, ale do pieniactwa; i że trzeba zamiast tego przyznać bliźnim przed sobą miejsce pierwsze. Uprzywilejowane. Realnie, na co dzień, od drobiazgów zaczynając. A jeśli się dobrze przyjrzeć Pismu świętemu, to taka jest właśnie treść Prawa i Proroków; a już zwłaszcza Ewangelii. Po prostu dlatego, że to jest pierwsza faza miłości, której mamy się uczyć. Przecież Pan, chociaż pochwalił przepis jak siebie samego, posunął swoje przykazanie o wiele dalej, niż ta zalecana w Księdze Kapłańskiej równość praw; nie powiedział tylko, że mamy miłować innych jak siebie, ale – Jak Ja was umiłowałem (J 13,34; 15,12) – usankcjonował więc, a nawet nakazał tę preferencję przyznawaną bliźniemu. Zrobił z niej znak rozpoznawczy swoich uczniów…
Ech, ten znak rozpoznawczy. Zmiłuj się, Panie, nad nami, bo do tego ostatecznego ideału jest nam wciąż jeszcze bardzo daleko i trudno by było rozpoznać w nas Twoich uczniów; ale przynajmniej pierwszy krok został postawiony, jeżeli potrafimy zidentyfikować w swoim życiu te sytuacje, które są okazjami do zastosowania tej zasady – albo do wykroczenia przeciw niej. Czyli albo do przebaczenia – albo do upierania się przy swoim „prawie”. W praktyce widać, że największą przeszkodą jest w tym dla nas nie tyle obiektywny ciężar cudzej winy, ile nasza emocjonalna na nią reakcja. To dotyczy zwłaszcza tych najczęstszych, drobnych, ale powtarzających się wykroczeń naszych winowajców, na które już się przyzwyczailiśmy reagować złością, oburzeniem, krytyką. Żeby tu zrobić choć krok naprzód, trzeba przede wszystkim znać siebie na tyle, żeby zrozumieć, że co innego ja, a co innego moje emocje. Emocje mogą być zupełnie niewspółmierne do winy i do naszej ewentualnej krzywdy, ale choćby i były współmierne, to dopóki ich nie odróżnimy od siebie i pozwalamy im reagować za nas, nie mamy najmniejszych szans na wypełnienie nawet przykazania miłości jak siebie samego; cóż dopiero jak Ja was umiłowałem.
W warunkach życia monastycznego, życia we wspólnocie, trzeba się uczyć wykorzystywać okazje do rezygnacji z upierania się przy swoim. To bywają okazje bardzo drobne, ale od takich trzeba zaczynać, jeśli w ogóle chcemy zrobić jakikolwiek krok do przodu. Nikt nie twierdzi, że to łatwe albo przyjemne, ale na pewno konieczne. I każdą taką okazję, jak zresztą w życiu wszystko, można albo wykorzystać, albo zmarnować.
Winy jednego człowieka wobec drugiego bywają bardzo różnej wielkości. Dzisiaj psychologia rozpracowuje bardzo starannie tak zwane traumy czyli rany, odniesione jeszcze przez psychikę dziecka i deformujące potem jego zachowanie. Także traumy, odniesione w późniejszych latach, w różnych sytuacjach, w tym i w źle prowadzonych zgromadzeniach zakonnych. I słusznie, że się pracuje nad ich wykryciem i nazwaniem po imieniu, to pomaga do zdrowia psychicznego; tylko że relacja z Bogiem to coś jeszcze o wiele więcej niż zdrowie psychiczne. Tu wszystko zależy nie od tego, co mamy czy co sobą reprezentujemy, ani co nas boli, tylko od tego, co z tym zrobimy. Wszystko: dary czy traumy, zdolności czy trudności, może stać się albo pułapką, albo właśnie odskocznią, trampoliną, zależnie od tego, jak to wykorzystamy. A wykorzystamy tym lepiej, im mniej będziemy się zajmować swoim zranieniem i swoimi płynącymi z niego prawami, a więcej – Bogiem i Jego wolą dla nas, Jego upodobaniem. Nasze traumy mogą być oczywiście przez nas nie zawinione, ale czy musimy z nimi współpracować ku własnemu wykrzywieniu? Choć to może i nie nasza wina, że „jesteśmy tacy”, ale nieistotne jest, czyja wina; istotne jest pytanie: czy to musi trwać?
Oprócz win dawnych, a nadal działających, jeśli albo jakoś utkwiły w naszej psychice, albo sami je niepotrzebnie wspominamy – są i winy bieżące, codzienne, najczęściej bardzo drobne; chociaż i to prawda, że potrafimy je z jednej strony wyolbrzymiać, a z drugiej narzekać, że właśnie im drobniejsze a częstsze, tym bardziej dokuczliwe. Bywa nawet, że ktoś, z większym uczuciem niż szacunkiem powiada: „Panie Jezu, sam byś się wściekł!” – i myśli, że Bóg do niego nie może mieć pretensji o gniewną reakcję. Sam przecież powiedział: Jeśli zgrzeszy twój brat, upomnij go (Mt 18,15) – a czymże była nasza reakcja, jeśli nie właśnie braterskim upomnieniem? Cała bieda w tym, że powiedziane jest „jeśli zgrzeszy”, a nie „ilekroć cię zdenerwuje”. I powiedziano „upomnij”, a nie „warknij, zbesztaj, nakrzycz”.
Jeżeli chcemy modlić się czystym sercem, trzeba się pogodzić raz na zawsze z tym, że powinniśmy być ekspertami od przebaczania. A w takim razie także od ustępowania. Nie zawsze i nie w każdej sprawie, ale właśnie o to chodzi, żeby wyćwiczyć i wymodlić sobie, jak Salomon, serce mądre (1 Krn 3,12), zdolne do rozsądzania, kiedy z jakiejś przyczyny ustąpić nie można; a poza takimi wypadkami umieć wykorzystać także i to jako okazję do ćwiczenia się w tej podstawowej fazie miłości bliźniego. Wykorzystać; i ani nie naśladować zła, ani go bliźniego nie osądzać. To bywa trudne, ale jest konieczne; w ostrych konfliktach, kiedy uczucia człowiekiem miotają, może być bardzo trudne; ale zawsze można, nawet kiedy się jeszcze nie zdołało uspokoić swoich nerwów, prosić Pana, żeby naszym bliźnim nie policzył win wobec nas popełnionych. Ojcze, Ty im przebacz, chociaż ja jeszcze nie potrafię! To jest układ z Panem; a On pomoże nam tym bardziej w wewnętrznym wyzwoleniu i uspokojeniu. I w ogóle zawsze dobrze jest modlić się, żeby Bóg nikomu nie policzył tego, czym nam zawinili.
A bywają i winy urojone. Znałam kiedyś staruszkę, bardzo już mało kontaktującą z rzeczywistością, która twierdziła, że sąsiadka złodziejka wciąż wdziera się do niej nocą przez okno (na piętrze, a w dodatku ta sąsiadka była takiej cyrkumferencji, że przez to okienko w ogóle by nie przeszła). Staruszka grzmiała: Ja jej tego nigdy nie przebaczę! Mówię jej: Będzie siostra musiała przebaczyć na łożu śmierci. – I wtedy nie przebaczę! – Nie przejęłam się tym, bo to nie ta biedaczka mówiła, tylko mówiła przez nią demencja; tylko że demencja to rzecz indywidualna, każdy kamienieje po swojemu; więc jeśli ona skamieniała w takiej właśnie zaciętości, to widocznie i przedtem miewała problemy z przebaczaniem. Takie rzeczy na starość najlepiej się ujawniają. Uczmy się walczyć ze swoją trudnością przebaczania, żebyśmy nie zastygły na starość w tak niedopracowanej postawie. Mamy do tego w Domu Bożym, domu modlitwy, domu spotkania – zupełnie dość środków, zachęt i pomocy.
Fragment książki „Uwagi o modlitwie” siostry Małgorzaty Borkowskiej OSB, Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów. Tytuł pochodzi od redakcji Aleteia.pl.