Areszt szkolny
Katarzyna Szkarpetowska: Czy to prawda, że uciekł Ksiądz z wojska na pogrzeb kard. Stefana Wyszyńskiego?
Ks. Bogusław Kowalski: Tak. W wojsku obowiązywała zasada: wygrany mecz – 48 godzin przepustki, remis – 24 godziny przepustki, mecz przegrany – przepustka nie przysługiwała. Gdy zmarł prymas Wyszyński, stwierdziłem, że moim obowiązkiem jest być na jego pogrzebie i uciekłem z wojska na dwa dni. Wiedziałem, że nie ma co prosić o przepustkę, ponieważ wcześniej mecz przegraliśmy i po prostu bym jej nie otrzymał.
Nieoficjalne „biuro przepustek” znajdowało się za pralnią (śmiech). Poustawialiśmy tam pustaki i skakaliśmy przez parkan.
Gdy wróciłem po dwóch dniach, dowódca zapytał, gdzie byłem.
Ja na to, że na przepustce.
– Kto wam ją dał?
– To była przepustka z puli piłkarzy.
– Nie kłam mi, Kowalski, bo mecz był przegrany! Nie było przepustek z tego tytułu.
W końcu przyznałem, że udało mi się załatwić pusty druk i sam ją sobie wypisałem. Dowódca na to: „Baczność! Za opuszczenie koszar karzę cię, Kowalski, sześciotygodniowym aresztem”.
Zgodnie z regulaminem powinienem odpowiedzieć: „Kara!”.
Ja natomiast powiedziałem: „Zaraz, obywatelu kapitanie! Jeżeli trafię teraz do aresztu, to pluton sieci wewnętrznej zostanie bez dowódcy, bo jeden kapral jest na urlopie, sierżant na też urlopie”.
„Macie rację, Kowalski. Zatem karzę was sześciotygodniowym aresztem szkolnym”, odparł.
Czym różnił się areszt szkolny od tradycyjnego?
Areszt szkolny był o tyle dobry, że do południa można było uczestniczyć w zajęciach, a do celi szło się dopiero po południu. Co ciekawe, do aresztu były długie kolejki i wcale nie tak łatwo było dostać się do niego i odsiedzieć swoje. A każdy chciał mieć odsiadkę jak najszybciej z głowy.
Dlaczego?
Bo jeżeli ktoś miał wyznaczoną karę aresztu, a nie odbył jej, to nie przysługiwał mu ani urlop, ani przepustka. W związku z tym do aresztu były zapisy.
I Ksiądz też czekał w tej długiej kolejce do aresztu?
Musiałbym czekać i to pewnie z półtora miesiąca, ale – Bogu dziękować – dowódca aresztu, tzw. profos, lubił piłkarzy i powiedział: „Dobrze, Kowalski, zamknę Cię po znajomości. Za trzy dni, we wtorek, zwalnia się cela, bądź gotów”. I trzy dni później byłem już w areszcie.
Kłódka, włóczka i nieco wstydu
Opowiada Ksiądz o tym z uśmiechem na twarzy. To znaczy, że w tej celi nie było aż tak źle?
Dało się wytrzymać. Najgorsze, że po obiedzie nie wolno było zdrzemnąć się na łóżku, ponieważ łóżka były składane, takie na zawiasy, przyczepiane kłódką do ściany.
Przyznam uczciwie, że po pierwszej nocy spędzonej w celi, napchałem do kłódki śmieci, żeby się zacięła. Zgłosiłem owe „zacięcie się kłódki”, ale przełożeni zapomnieli się tym zająć, dzięki czemu miałem rozkładane łóżko, na którym po obiadku mogłem się położyć (śmiech).
Podobno na kordonkach i włóczkach zna się Ksiądz jak mało kto.
O, ja jestem specjalistą w tej dziedzinie! Gdy byłem w wojsku, panowała moda na robienie serwetek i ja też nauczyłem się je robić. Obdarowywałem nimi mamę, bratowe, ciotki. Zazwyczaj był to komplet serwetek – jedna duża i sześć małych.
Pewnego razu, gdy szedłem na przepustkę, kolega poprosił, żebym kupił mu kilka motków włóczki. Drugi kolega, słysząc to, poprosił: „Ty, Boguś, to kup i dla mnie”.
Po powrocie z przepustki zameldowałem się w wojsku z dwiema torbami, w których były… włóczki.
– Żołnierzu, co wy tu macie? Pewnie alkohol wnosicie? – zapytał przy wejściu dowódca garnizonu.
– Nie mam alkoholu – odparłem.
Dowódca jednak nie uwierzył i zaczął przeszukiwać torby, wyciągając z nich włóczkę za włóczką. Świadkami owej kompromitującej sytuacji były dwie młode dziewczyny, które czekały akurat na swoich chłopaków. Nie ukrywam, że w tamtej chwili wolałbym mieć w torbach alkohol niż włóczki. Wydawało mi się to takie niemęskie.
Na szczęście dowódca lubił piłkarzy
Pan Bóg, który wcześniej podsuwał myśli o kapłańskie, upomniał się o Księdza właśnie w trakcie odbywania służby wojskowej. Powiedział mi Ksiądz niedawno: „Pewności, że chcę być księdzem, nabrałem dopiero w wojsku, pod koniec pobytu w nim”.
Tak, to było dokładnie osiem miesięcy przed końcem służby, w lutym 1981 roku.
Pamiętam, że pojechałem do seminarium, do ks. Wiesława Kądzieli, który kilka lat wcześniej formował mnie jako lektora, i powiedziałem, że bardzo poważnie myślę o kapłaństwie. Wysłuchał mnie i doradził, abym poprosił przełożonych, żeby zwolnili mnie z obowiązku odbywania służby wojskowej miesiąc wcześniej, ponieważ rok seminaryjny rozpoczynał się we wrześniu, a ja powinienem pozostać w wojsku do października.
Wtedy był też taki przepis, że jeżeli do końca służby zostało trzy miesiące, to dowódca pułku mógł podjąć decyzję o przedterminowym zwolnieniu żołnierza do cywila bez konieczności odwoływania się do sztabu generalnego.
Poszedłem więc do dowódcy pułku, on bardzo lubił piłkarzy, i powiedziałem, jak jest: że myśli o kapłaństwie ciągną się za mną już od wielu lat, ale teraz sprawa dojrzała i chcę rozpocząć od września formację w seminarium.
Nie robił problemów. Przychylił się do mojej prośby. Wyszedłem pod koniec sierpnia, a 2 września byłem już w seminarium.