Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Chrystus i dylematy tłumacza
Włosi ujmują sprawę dość zwięźle, mawiając „traduttori-traditori”, czyli „tłumacze-zdrajcy”. To oczywiście zbytnie uproszczenie sprawy, ale sygnalizuje ono bardzo istotny dylemat, przed którym tłumacze stają raz po raz, wykonując swą pracę.
Można ów dylemat ująć w następujący sposób: Pochylając się nad każdym kolejnym tekstem (a nieraz nad każdym kolejnym zdaniem, czy wręcz słowem) tłumacz musi wciąż od nowa podejmować decyzję, któremu językowi pozostanie wierny – temu, z którego tłumaczy, czy temu, na który tłumaczy. Dylemat ten dotyczy nieubłaganie najróżniejszych wymiarów – od pojedynczych słów, przez konstrukcje gramatyczne, składnię, aż po idiomy i figury retoryczne.
Jedną z jego odsłon jest tłumaczenie nazw własnych, imion i tytułów. Jerozolima czy Jeruzalem? Maryja czy Miriam? Krótko mówiąc: translacja czy transliteracja? Translacja to tłumaczenie, którego priorytetem jest oddanie znaczenia konkretnego słowa. Z kolei transliteracja stara się oddać je w brzmieniu możliwie zbliżonym do oryginału.
Doskonale znane nam słowo „Chrystus”, będące jednym z tytułów Jezusa powstało i zakorzeniło się w naszym języku właśnie jako owoc translacji i transliteracji.
„Maszijach”, czyli pomazany
W Biblii Pierwszego Przymierza wielokrotnie natrafiamy na hebrajskie słowo „maszijah” (możliwa jest też wymowa: „meszijah”). Oznacza ono kogoś, kogo namaszczono lub poświęcono. Wiemy, że obrzęd namaszczenia, oznaczający właśnie poświęcenie, stosowano w Izraelu wobec osób uważanych za wybrane przez Boga do pełnienia jakiejś ważnej funkcji, roli lub misji. Przede wszystkim namaszczano kapłanów i królów.
Także prorocy bywali namaszczani. Z jednej strony był to więc swego rodzaju termin „techniczny”, za pomocą którego odnotowywano fakt czyjegoś namaszczenia, czyli obrzędowego wprowadzenia w szczególną i doniosłą funkcję, jaką od tej pory miał pełnić.
Z drugiej strony, następował powoli proces rozszerzania (czy też pogłębiania) znaczenia, w efekcie którego „maszijah-namaszczony” (lub „pomazaniec” od „pomazać”, co dziś brzmi dla nas jak „posmarować”, ale kiedyś w niegdysiejszej polszczyźnie brzmiało dostojniej) stał się synonimem Bożego wybrańca. W uzusie synonim ów stał się z czasem tytułem.
Dalej zaczęto ten szczególny tytuł wiązać z osobą (zapowiadanego przez proroków i proroctwa, i coraz goręcej oczekiwanego) wybawiciela, którego Bóg miał posłać swojemu uciemiężonemu ludowi. Nie czas (i brak miejsca), by mówić teraz o tym, jak różne nadzieje, wyobrażenia i spodziewania wiązano z tą postacią. Skupmy się na kwestiach językowych.
Pierwsze tłumaczenie. „Mesjasz” lub „Chrystus”
Pomiędzy 250 a 150 rokiem przed Chrystusem (sic!), dokonano pierwszego przekładu Biblii hebrajskiej na język grecki – lingua franca basenu Morza Śródziemnego. Przekład ów nazywa się Septuagintą (od greckiego „siedemdziesiąt”, gdyż wedle tradycji-legendy miało go dokonać siedemdziesięciu rabinów, którzy porównawszy wersje przetłumaczone najpierw przez każdego z nich z osobna, odkryli ku swemu zdumieniu i radości, że są one identyczne, co z kolei wzięto za dowód Bożego natchnienia towarzyszącego ich translatorskim wysiłkom).
Tłumacze Septuaginty przekładając – zwłaszcza teksty prorockie o owym coraz niecierpliwiej wyglądanym „maszijahu” obiecanym przez Boga – zdecydowali się na translację i oddali je za pomocą greckiego słowa „christos” – od czasownika „chrio”, oznaczającego rytualne nacieranie olejem.
Oczywiście możliwa jest także transliteracja. Jej szeroko upowszechniony efekt wszyscy znamy. To nieobco brzmiące dla nas słowo „mesjasz”. Oni jednak wybrali traslację i tak do użytku wszedł „christos”. Kiedy trzy wieki później zaczęły powstawać kolejno teksty Nowego Testamentu, ich autorzy (prawdopodobnie bez większego nawet zastanowienia) używali raz po raz tego właśnie słowa. Było to tym bardziej naturalne, że najprawdopodobniej od razu pisali oni po grecku, jako że chrześcijaństwo zdążyło już na dobre przekroczyć granice Ziemi Świętej i właśnie rozlewało się po mówiącym w tym języku basenie Morza Śródziemnego.
W ten sposób słowo „Christos” stało się tytułem na stałe przypisanym Jezusowi z Nazaretu, w którym chrześcijanie rozpoznali obiecanego i oczekiwanego „Maszijaha”.
„Chrystusów” dwóch
Niemniej jeszcze dość długo słowo to używane było również w „świeckim” znaczeniu. Greckie „christos”, tym razem poprzez transliterację przeszło do łaciny jako „christus”. Jeszcze u Galla Anonima we fragmencie „Kroniki” opisującym zdawkowo spór biskupa (św. Stanisława) z królem Bolesławem w tekście oryginalnym (czyli łacińskim) czytamy: „non debuit christus in christum peccatum quodlibet corporaliter vindicare” (tj.: „nie powinien pomazaniec na pomazańcu żadnego grzechu karać cieleśnie”).
Jak widać „pomazaniec”, czyli „namaszczony” (a takim był zarówno król przy okazji koronacji, jak i biskup podczas sakry) to u Galla po prostu „christus”. Gdybyśmy chcieli po łacinie opowiedzieć o niedawnej koronacji Karola III w Opactwie Westminsterskim, najpewniej również użylibyśmy tego właśnie słowa.
Chrystus
Dopiero zanik powszechnej znajomości i używania łaciny sprawiły, że „Christus” pozostał w naszej świadomości tytułem kojarzonym niemal wyłącznie z osobą Jezusa. Oczywiście w międzyczasie przetłumaczyliśmy to słowo na polski (tak jest! dokonując transliteracji) i stąd mamy doskonale znanego nam „Chrystusa”.
To nie imię własne (czy „nazwisko” Jezusa), ale po prostu wywodzący się z Biblii Pierwszego Przymierza tytuł mesjański, za pomocą którego wyraża się prawdę wiary o jedynej w swoim rodzaju godności i misji Jezusa.