Łukasz Witkiewicz: Podobno kiedyś św. Jan Paweł II powiedział do jednego z duchownych, którego zaprosił do Watykanu: „Poczekaj tu na mnie chwilę, bo muszę trochę popapieżyć”. To ja chciałbym zapytać – jak się Księdzu „księdzuje”?
Ks. Andrzej Wolski: (Śmiech) Jak powiedział kiedyś rektor w moim seminarium, kapłaństwo z jednej strony jest bardzo piękne, a z drugiej bardzo straszne. I ta myśl niejednokrotnie powraca. Jest dużo piękna w kapłaństwie, ale bywają momenty trudne. Ale też dobrze odwołać się tutaj do reguły duchowej związanej z powołaniem – stajemy się tym, co wybieramy. Ktoś decyduje się na małżeństwo, to jest mężem lub żoną. Ktoś inny wybiera kapłaństwo i staje się kapłanem. I ja każdego dnia, przez codzienne wybory, staję się kapłanem.
Słyszałem o cudzie w młodości Księdza. Jak to dokładnie było?
Tak, opowiadałem o tym niedawno podczas kazania na mszy dla dzieci.
Kiedyś złapała mnie ostra kolka nerkowa, miałem wtedy chyba ze 20 lat. Ból nie do wytrzymania! Było tak źle, że groziła mi utrata nerki. Wzięli mnie na salę zabiegową, a lekarz zaprosił akurat dwie studentki, żeby wykonały prosty zabieg – chodziło o to, żeby się wkłuć i pod USG zlokalizować kamień nerkowy. Kandydatki na lekarki były nieco przestraszone, drążącymi rękoma usiłowały mnie zdrenować, oj nie było to przyjemne!
I wtedy nie wiem skąd przyszły do mnie słowa: „Panie Jezu ja Ci ten ból oddaje, to dla Ciebie ten ból” – w tej koszmarnej sytuacji próbowałem w nieporadnych słowach połączyć moje cierpienie z Panem Bogiem.
I kiedy to powiedziałem, to właśnie praktykantki przebiły się przez nerkę i już po chwili nastąpiła ulga, procedura się udała. Następnie zaczęli szukać kamienia, sprawcy tych wszystkich dolegliwości. Szukają i mówią: „No nie wiemy gdzie ten kamień!”. Ponowili badanie. Nie ma. Zostałem jeszcze w szpitalu na obserwację, ale wszystko było dobrze. Powiedzieli, że nic nie znaleźli i żebym się cieszył. Według mnie było to ewidentne działanie Boże.
Czy miał Ksiądz mocne podstawy religijne, duchowe żeby wypowiedzieć wtedy takie słowa?
Jako dziecko chodziłem do kościoła, nie byłem nigdy ministrantem. Około 15. roku życia przestałem chodzić, bo moi rodzicie przestali. Dlatego wtedy specjalnych podstaw nie miałem. Modlitw uczyła mnie babcia i bardzo dbała o atmosferę religijną w rodzinie. Cały czas się za mnie modliła i kiedy już poszedłem do seminarium, bardzo się cieszyła.
Kiedyś mój spowiednik rozeznał, że ktoś musiał mnie wcześniej zawierzyć Maryi – jestem bardziej niż pewien, że to była babcia.
Jest Ksiądz kolejnym dowodem na to, że babcie potrafią wymodlić cuda.
Gdyby nie babcie, bo nie zawdzięczam to tylko jednej, ich wiara i wytrwałość, to pewnie bym księdzem nie został.
Ale do seminarium jeszcze daleko, a Ksiądz miał chyba inne pomysły na życie?
W liceum byłem w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, ale też miałem zainteresowania humanistyczne, filozoficzne. Była jednak mocna sugestia ze strony rodziców, żeby wybrać wykształcenie, które pozwala zdobyć konkretny zawód.
Stąd decyzja o politechnice, skończyłem wydział elektryczny – specjalizacja elektrotechnika. Jeszcze na studiach poszedłem na staż do pewnego instytutu badawczego, gdzie pracowałem w laboratorium elektromagnetyzmu, a potem zostałem tam zatrudniony.
W tym czasie życia duchowego właściwie u mnie nie było, nie widziałem potrzeby, później wszystko się zmieniło…
Co się zmieniło?
Wtedy dużo czytałem, słuchałem też wielu audycji, podcastów, i to bardziej w takim nurcie konserwatywnym. Pamiętam, że słuchałem jednej z tych audycji sprzątając mieszkanie. Padły wtedy słowa, że są tacy filozofowie, którzy twierdzą, że prawda nie istnieje.
Ale skoro oni mówią, że prawda nie istnieje, to przecież sami wypowiadają jakąś prawdę. Czyli sami sobie zaprzeczają! Paradoks zawarty w tej wypowiedzi zaskoczył mnie i nie dawał mi już spokoju. Zacząłem szukać w internecie…
Czyli można powiedzieć, że zapytał Ksiądz Quid est veritas – cóż to jest prawda?
Tak, jak Piłat (śmiech), ale w innym kontekście. Temat prawdy u mnie odżył, czytałem, słuchałem wykładów zamieszczonych w sieci, w końcu trafiłem na wykład dominikański. Było tam o tym, że Jezus jest Drogą, Prawdą i Życiem.
Wtedy byłem już na takim etapie, że miałem świadomość, że albo coś prawdą jest, albo nie jest. I wtedy postanowiłem empirycznie sprawdzić, czy jest jakaś prawda w chrześcijaństwie. Zdecydowałem, że zacznę się modlić i zobaczymy, co się zmieni. Odkurzyłem mój różaniec komunijny, ale musiałem znaleźć instrukcję w necie, żeby wiedzieć jak się na nim modlić. Odmawiałem codziennie jedną część różańca i mniej więcej po miesiącu przyszła myśl, że nie mogę powiedzieć, że chrześcijaństwo nie jest prawdą. Powiedziałem wtedy mojej ówczesnej dziewczynie, że zaczniemy od teraz chodzić do kościoła w niedzielę. I w pewnym momencie przyznałem się przed samym sobą, że jednak wierzę w Pana Boga. A jeśli tak, to trzeba być konsekwentnym i uporządkować wszystkie sprawy, które są sprzeczne z wiarą.
Rozstałem się z dziewczyną, przeprowadziłem się do taty, bo wcześniej wynajmowałem mieszkanie na Muranowie. Chciałem się jakoś pozbierać i określić na tej nowej drodze życia. I w neofickim zapale pojawiła się myśl, że jak już wchodzić w coś, to na całego. Przyszła myśl o kapłaństwie.
Zapukał ksiądz do bram seminarium…
Nie od razu. Mój tata, głos rozsądku, studził nieco zapał i radził bym się dobrze zastanowił, czy to na pewno droga dla mnie.
Wciąż żarliwie się modliłem, dużo czytałem – a to Katechizm, a to pisma ascetyczne, a to „Wykłady Lubelskie” Karola Wojtyły. No i pojawiła się nowa dziewczyna, nowa praca, ale tym razem moje życie biegło już we wspólnocie z Panem Bogiem, na Jego zasadach. Jednak myśli o kapłaństwie wracały.
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że muszę pójść do jakiegoś seminarium i sprawdzić to powołanie, rozeznać, bo jak nie, to mnie te myśli zamęczą!
Zapisałem się na tzw. prenowicjat u dominikanów. Wspólnie się modliliśmy, rozeznawaliśmy, żyliśmy jak bracia w klasztorze, mieliśmy też swojego przełożonego. Pojechałem do Krakowa. Było cudownie – rozmowy, modlitwy brewiarzowe, klimat średniowiecznego klasztoru. Ale ostatniego dnia rozeznałem, że to nie dla mnie. Pamiętam jak w przerwie na stołówce rozmawialiśmy z klerykami dominikańskimi – ile się modlicie, ile czasu macie na naukę, jak to naprawdę wygląda. A ja pytałem – ile teologii, filozofii, kto wykłada. I doszło do mnie, że ja szukam studiów, a nie kapłaństwa.
Doznałem ogromnego pokoju w sercu i radości, że już rozeznałem. We wspaniałym nastroju poszedłem na rozmowę z ojcem przełożonym, magistrem prenowicjatu. No i mówię, że rozeznałem, że to nie dla mnie, nie mam wątpliwości. Wróciłem do poprzedniego życia, ucieszony, że już po wszystkim, bo załatwiłem sprawę. Ale po jakimś czasie myśli o kapłaństwie wróciły i znów nie dawały spokoju.
Postanowiłem, że zrobię ostatni test. Pójdę do seminarium, o którym w ogóle nie myślałem - niech teraz Pana Bóg wybiera! Poszedłem i zostałem tam.
Kiedy Pan Bóg mówi „chodź za Mną”, to czy coś obiecuje?
Oczywiście! Powołuje, uzdalnia i daje obietnicę, że będzie się współautorem wielkich dzieł Bożych. Sam fakt bliskiej współpracy z Panem Bogiem, świadomość, że jest się narzędziem w Jego rękach, jest już tak niesamowity, że sam w sobie jest ogromnym motywatorem.
Ale zanim to nastąpi, są trudy seminarium. Po doświadczeniu dorosłego życia – skończonych studiach, pracy, samodzielnym życiu, związkach, wraca Ksiądz do szkolnej ławy i internatu. Jak to znieść?
Nie jest to łatwe (śmiech).
Rzeczywiście po doświadczeniu wolności, autonomiczności wraca się trochę do dzieciństwa – trzeba o wszystko pytać, nie wybiera się współlokatora mieszkania, pobudki i posiłki o ustalonej porze, nauka.
Szkoła pokory?
Zdecydowanie tak, ale też zaufania Panu Bogu, że to wszystko po drodze ma sens. Jest to też pierwsza weryfikacja, czy jesteśmy w stanie dużo poświęcić np. w imię zdrowo rozumianego posłuszeństwa.
Na szczęście moje seminarium cały czas się reformowało i wychodziło ze schematów nie przystających do obecnych czasów. Było też wiele dobrych inicjatyw, np. mocny akcent na budowanie wspólnoty, choćby poprzez grupki dzielenia. W każdej było kilkanaście osób, z różnych roczników i oprócz konkretnych obowiązków mieliśmy czas na wspólną modlitwę i dzielenie tym, co przeżywamy – to cementuje relacje i otwiera na drugiego człowieka.
Rektor bardzo o to dbał i teraz po seminarium te grupki kapłanów z młodszego rocznika pozostały. Spotykamy się raz w miesiącu w parafii któregoś z nas, a ten kto zaprasza wygłasza konferencję duchową. Potem jest adoracja, a następnie agapa. Jak wiadomo, „ksiądz i niewiasta z jednego są ciasta”, więc musimy sobie pogadać.
Czy w seminarium pojawił się jakiś kryzys?
Tak, pojawił się i chyba dobrze, że tak się stało. Określiłbym to jako kryzys środka jeziora – trzy lata za mną, przede mną jeszcze trzy, już daleko od początku, a daleko jeszcze do brzegu. Poza tym zniechęcenia, trudności, zmagania, pokusy „czy warto”, świadomość, że to środowisko wcale nie jest idealne.
Pojawiła się też dziewczyna, która intensywnie zabiegała o relacje ze mną, a ja się rękami i nogami przed tym nie broniłem. Przychodziły myśli, że tyle dobrych rzeczy można osiągnąć poza seminarium, w innym powołaniu, np. w rodzinie.
Moje kapłaństwo uratował ojciec duchowny, który przemówił mi do rozsądku: „Andrzej, widzę, że ty wpadasz w skrajności – albo idziesz na całego, albo w ogóle i wtedy chcesz uciekać”. Zasugerował, żebym dał sobie czas, i nie podejmował radykalnych decyzji. Zgodziłem się – pójdę na urlop, ale pod warunkiem, że mój opiekun znajdzie mi miejsce, w którym mógłby to rozeznać. Bardzo się tym przejął i znalazł mi miejsce w Stryszawie pod Suchą Beskidzką – jest tam dom rekolekcyjny, który prowadzi Wspólnota Chrystusa Zmartwychwstałego „Galilea” związana ze Szkołą Nowej Ewangelizacji. Ojciec Krzysztof Czerwionka, który po mnie przyjechał, zapytał w samochodzie, po co ja do nich jadę, a ja uczciwie odpowiedziałem, że jadę odzyskać wiarę…
Ojciec Krzysztof zaproponował, żebym brał udział w życiu wspólnoty poprzez modlitwę i udział we wszystkich kursach, najpierw jako uczestnik, potem już w ekipie. A na co dzień do 15:00 pracowałem na rzecz ośrodka, czyli robiłem wszystko, a potem miałem czas dla siebie – na pisanie pracy magisterskiej, ale też budowanie relacji we wspólnocie.
I jak, pomogło?
Tam wreszcie „odrobiłem” doświadczenie wspólnoty, którego wcześniej nie miałem, a bardzo mi tego brakowało. Przyjechałem, a tam ludzie pełni wiary, życzliwi, radośni, a między nimi ja – taki „skryzysowany” kleryk, który zastanawia się nad sensem wiary i życia.
Oni wszyscy do mnie podchodzili i od razu „na misia” – „alleluja!”, „witaj, jak dobrze, że jesteś!”. Na początku byłem na dystans, wydawało mi się to nieszczere, potem jednak poznałem, że to jest autentyczne, że oni żyją prawdziwą, radosną wiarą. Sam chciałem wejść w takie doświadczenie i to przeżyć. Udało się.
Wróciłem pełen przekonania, że te trudy i kryzysy miną, a najważniejsze, to życie w relacji z Bogiem i bliźnimi. Dali mi poczucie, że wspólnota potrzebuje księży, świat nas potrzebuje, i że są autentycznie wdzięczni za moją drogę kapłaństwa. Zaakceptowali, docenili, przywrócili sens bycia księdzem. No i zostałem w tej wspólnocie, jestem Galilejczykiem! W parafii, której posługuję, też powstała „Galilea” (śmiech).
Co jest największą radością młodego prezbitera?
Bycie świadkiem, kiedy Pan Bóg daje człowiekowi pomoc w sakramencie pokuty i pojednania, i że można w tym uczestniczyć. Bycie pośrednikiem Bożego Miłosierdzia. Radość, gdy ktoś przychodzi i staje w pokorze, mimo, że spowiedzi bywają trudne, ale to, co trudne, ma też swoją cenę.
Ale odkryłem też, że msze dla dzieci są dla mnie radością, bo kiedyś lękałem się, że będę miał trudności w nawiązaniu kontaktu z najmłodszymi parafianami. Szybko się okazało, że całkiem dobrze się w tym odnajduję i daje mi to dużo energii, żeby dalej służyć.
A co jest trudem i dlaczego nauka religii w szkole?
(Śmiech) Jak powiedział jeden z moich kolegów – to jest poligon.
Przy dzisiejszej formie katechezy, kiedy dzieci są np. przymuszane przez rodziców, same tego nie czują albo traktują religię jako przedmiot trzeciej kategorii, a do tego jeszcze dochodzi zmaganie się z uczniami, którzy nieraz agresywnie prowokują, to nie ma co ukrywać – jest to trudne.
Ale też są fajne momenty. Są dzieciaki, dzięki którym można odzyskać wiarę, że to ma sens. Czasem mówię coś na katechezach i mam wrażenie, że do nikogo nie trafiam. Ale kiedyś np. opowiadałem o męce Pana Jezusa na krzyżu i kiedy już zupełnie o tym zapomniałem, przychodzi do mnie jedno dziecko i mówi, że opowiedziało to swoim rodzicom, i wywarło to na nich spore wrażenie. Są momenty, że Pan Bóg odsłania rąbek tajemnicy i można zobaczyć owoce tego trudu.
Jak ksiądz odnawia swoje „zasoby duchowe”?
Jest taki cytat – „Karmię was tym, czym sam żyję”. Bez karmienia się Słowem Bożym, modlitwą, adoracją, nie można poradzić sobie z sytuacjami kryzysowymi, które prędzej, czy później przychodzą.
W konfesjonale ksiądz przede wszystkim słucha, a to potrafi być wymagające. I żeby samemu wysłuchać, trzeba być samemu wysłuchanym. Jeśli nie wygadam się jako ksiądz przed Bogiem, nie spędzę z nim czasu, to nie będę w stanie wysłuchać kogoś innego. Jeśli ja jestem nakarmiony przez Pana Boga, to jestem w stanie karmić innych. Oczywiście codziennie jest eucharystia, różaniec, koronka.
Ale ostatnio, na moim etapie duchowym, podstawą jest Lectio Divina – czytam i słucham, co Pan Bóg do mnie mówi, wchodzę w relacje z Żywym Słowem, a potem Ono we mnie zostaje i rezonuje.
A jak Ksiądz dba o siebie tak po ludzku, jest czas na jakieś hobby?
Z racji tego, że jestem po studiach politechnicznych, mam słabość do urządzeń elektronicznych, dlatego muszę mieć dobry komputer, programy – kiedyś bawiłem się nawet w budowanie aplikacji internetowych.
Lubię czytać, ostatnio o Ojcach Pustyni, również pisma Ewargiusza z Pontu, „Apoftegmaty” – interesuję się myśl teologiczną z początków chrześcijaństwa, duchowością benedyktyńską. Ale wracam też do beletrystycznej klasyki, lubię np. „Władcę Pierścieni”. Mam też dwa koty!
Co by ksiądz powiedział tym, którzy czują, że kiełkuje w nich myśl o powołaniu kapłańskim, stoją pod furtą seminarium, ale jeszcze boją się zapukać?
Żeby poszli i rozeznali! Jak się nie pójdzie, nie zadziała, to Pan Bóg nic za nas nie zrobi i dalej można tylko tkwić w swoich myślach. Ale też nie bać się oddać tego Panu Bogu, bo nie jest też tak, że sami w 100% decydujemy. Jest to też decyzja Kościoła wyrażona przez rektora seminarium i wykładowców.
Kiedyś zapytałem pewnego dominikanina, czy decyzja o wyborze kapłaństwa jest ludzka, czy Boża? Odpowiedział mi: „Pół na pół”. Jesteśmy wolni w tym wyborze.
Czego Księdzu życzyć? O co się dla Księdza modlić?
O pokorę, wytrwałość, wiarę i wszystkie owoce Ducha Świętego w sercu.
Ksiądz Andrzej Wolski przyjął święcenia kapłańskie trzy lata temu, wcześniej ukończył wydział elektromechaniczny na Politechnice Warszawskiej. Jest wikariuszem w podwarszawskiej parafii. Należy do Wspólnoty Chrystusa Zmartwychwstałego „Galilea”.