Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Przed oczami przeleciał mi taki film, przeświadczenie, że jak się dzisiaj nie zatrzymam, to już nigdy w życiu nie powtórzy się taka szansa. Umrę tu samotnie. Zaćpam się, zapiję, zachleję na śmierć. To będzie mój koniec. Posmakowałem życia rodzinnego i zrozumiałem, jakie jest piękne. A równocześnie nie byłem zdolny, żeby coś takiego stworzyć, bo ciągle sam siebie oszukiwałem, żyłem w szponach obłędu, narkotycznej obsesji. Dotarło do mnie, że przez ostatnie tygodnie myślałem wyłącznie o tym, żeby wyjść z domu i się naćpać. Nie mogłem się z tego wyzwolić. To było straszne uczucie.
Padłem na kolana
Nie wiem, co się stało, ale w pewnym momencie padłem na kolana. Zawsze jak trwoga, to do Boga. Ileż razy wcześniej robiłem to samo. Kiedy gangsterzy mi grozili, na kolanach błagałem: „Panie Boże, proszę Cię, niech oni mnie nie zabiją gdzieś tam za rogiem. Już nigdy więcej nie będę robił takich rzeczy, tylko Cię proszę, pomóż mi”.
Nawaliłem w pracy, też się modliłem: „Proszę Cię, żeby to nie wyszło na jaw. Już nigdy czegoś takiego nie zrobię”. Kiedy było mi wstyd, że tyle razy okłamałem Pana Boga, przerzucałem się na Matkę Boską: „Matko Boska, tym razem już naprawdę się opamiętam, tylko niech się nie dowiedzą, że znowu się naćpałem”. Jak było mi głupio, że tyle razy oszukałem Matkę Boską, zwracałem się do Jezusa. W końcu wszystkich okłamałem setki razy.
Ojciec mi kiedyś powiedział, że impulsem do napisania scenariusza „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” była dla niego słynna opowieść o tym, jak pewien człowiek we śnie szedł brzegiem morza z Panem Bogiem, oglądając na ekranie nieba swoją przeszłość. Po każdym z minionych dni zostawały na piasku dwa ślady – jego i Boga. Czasem jednak, w najcięższych dniach swojego życia, widział tylko jeden odciśnięty ślad. Zapytał: „Panie Boże, przyrzekłeś być zawsze ze mną. Czemu zatem zostawiłeś mnie samego wtedy, gdy było mi tak ciężko?”. A Bóg odrzekł: „Wiesz, synu, że cię kocham i nigdy cię nie opuściłem. W te dni, gdy widziałeś tylko jeden ślad, niosłem ciebie na moich ramionach”.
Bóg był przy mnie przez całe życie
Dotarło do mnie, że Bóg rzeczywiście był przy mnie całe życie. Wiele razy mnie ratował. Przeleciały mi przed oczami wszystkie najtrudniejsze momenty, kiedy gangsterzy mnie gonili i tak dalej. Nie wdałem się w kryminalne afery, nie poszedłem do więzienia, nie zaćpałem na śmierć. Pamiętam, jak po śmierci dziadka szedłem załamany przez park Poniatowskiego.
Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, stoi kościół, a na nim jest obraz Matki Boskiej. Miałem wtedy telefon marki Ericsson, na którym można było nagrać dźwięk, i ja sobie nagrałem głos mamy. Kiedy dzwoniła, rozlegało się: „Kocham cię, kocham cię, kocham cię”. Był środek nocy, przeszedłem na drugą stronę, uklęknąłem przed tym kościołem, patrząc na obraz Matki Boskiej, cały w rozpaczy, że dziadka już nie ma, a ja wciąż w szponach nałogu, i nagle słyszę: „Kocham cię, kocham cię, kocham cię”. Mama nigdy do mnie w nocy nie dzwoniła.
Przypomniałem sobie to wszystko i – nie wiem, jak to nazwać – poczułem obecność Bożą. Wiedziałem, że On jest ze mną nawet w najtrudniejszych chwilach. Zacząłem się modlić na kolanach: „Panie Boże, proszę Cię z całego serca, zabierz mi tę obsesję, bo ja nie mogę pozbyć się tego głosu, który podjudza i kusi: weź, weź, weź. I nie odstępuje mnie na krok. Zabierz tylko ten głos, a ja obiecuję, przysięgam, że już nigdy w życiu niczego nie zażyję, nie napiję się i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby Cię nie zawieść”.
Wstałem z kolan, spojrzałem na to wino, na te kreski kokainy… Każdy uzależniony w takiej chwili wziąłby do ręki „ostatnią” butelkę i powiedział: „Dobra, to teraz jeszcze tylko to wypiję, wciągnę ostatnią kreskę i koniec”. A ja pierwszy raz w życiu zgarnąłem te narkotyki i wrzuciłem do kibla, wylałem resztkę wina i spuściłem wodę. Butelki wyrzuciłem do kosza i poszedłem spać.
Możesz wierzyć lub nie, ale po dwudziestu jeden latach picia i brania, obsesji, terapii, ośrodków zamkniętych i otwartych, odtruć obudziłem się wolny, lekki i radosny. Bez tego głosu, który cały czas dudnił w mojej głowie: „Weź, weź, weź, napij się”. Modliłem się, żeby ten stan nie zniknął. Z jednej strony poczułem ogromną radość, a z drugiej – lęk. Nie byłem przyzwyczajony do tego stanu. Usiadłem na łóżku i czekałem, kiedy nadejdzie znany mi moment trzęsących się rąk i tego okropnego strachu przed życiem, przed każdą chwilą. Siedziałem tak godzinę, a ten stan nie nadchodził. Pomyślałem, że naprawdę jestem wolny. A potem, że teraz o tę wolność muszę zawalczyć i czeka mnie dużo ciężkiej pracy.
Był czwarty grudnia 2014 roku, piękny zimowy dzień. Świeciło słońce. Zacząłem drugie życie.
Zacząłem drugie życie
Przed sylwestrem pomodliłem się: „Panie Boże, co będzie? Jak ja to przeżyję sam?! Pomóż mi! Nie opuszczaj mnie”. Miałem wtedy malutkie, klimatyczne mieszkanko z kominkiem na ulicy Kazimierzowskiej, blisko stacji metra Wierzbno, w zielonej dzielnicy. Magiczne miejsce. Uwielbiałem tam przebywać, ale wiedziałem, że nawet tam nie przetrwam sylwestra w samotności. Poszedłem na któryś z mityngów, patrzę, a przy wejściu wisi kartka: „Sylwester w Zakroczymiu. Zapraszamy”.
Po mityngu zagadnąłem jakiegoś faceta, co to za sylwester. Powiedział mi, że w klasztorze Braci Mniejszych Kapucynów, pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy, działa słynny już na świecie Ośrodek Apostolstwa Trzeźwości. Bracia od lat pomagają ludziom uzależnionym, stosując program dwunastu kroków. Co roku wraz z Klubem Poznańska 38 organizowali sylwestra dla trzeźwiejących alkoholików, hazardzistów, narkomanów, dorosłych dzieci alkoholików. Każdy mógł przyjść.
Beata Nowicka: Może przypomnijmy, że program dwunastu kroków powstał w ramach wspólnoty Anonimowych Alkoholików, zrzeszającej uzależnionych od alkoholu, którzy podczas specjalnych spotkań wspierali siebie nawzajem w walce z nałogiem. Są to zalecenia i wskazówki dla trzeźwiejących alkoholików, w jaki sposób – krok po kroku – pracować nad sobą, nad swoimi doświadczeniami, wspomnieniami i charakterem, aby w konsekwencji wygrać z uzależnieniem. Chodzi o konkretne działania, które należy podejmować, konsekwentnie trzymając się ustalonej kolejności.
Przytoczę trzy pierwsze. Krok pierwszy: „Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że utraciliśmy kontrolę nad naszym życiem”. Krok drugi: „Uwierzyliśmy, że Siła większa od nas samych może przywrócić nam zdrowy rozsądek”. Krok trzeci: „Podjęliśmy decyzję, aby powierzyć naszą wolę i nasze życie opiece Boga, tak jak Go rozumieliśmy”. Nie jestem uzależniona, a… przemawia to do mnie.
Bo to jest niesamowity program odnowy duchowej, nie tylko dla ludzi uzależnionych. Każdy człowiek mógłby go przejść. Ojciec zawsze mi powtarzał: „Michał, wystarczy trzeźwieć, reszta sama się ułoży”, a ja się zastanawiałem, o czym on gada. Słyszałem dużo takich mądrych sloganów. Gdy występowałem w Tańcu z gwiazdami, jeden fotograf mi powiedział: „Bóg kocha ludzi, którzy walczą ze swoimi słabościami”. Kiedy zacząłem trzeźwieć, wszystko to mi się przypomniało. Poczułem, że wszechświat powoli się na mnie otwiera.
Oczywiście pomyślałem, że ten sylwester bez alkoholu w Zakroczymiu może być moim wybawieniem. Raz, pięć lat wcześniej, byłem na bezalkoholowym weselu ojca. Zauważyłem, że na początku każdej imprezy wszyscy czują się skrępowani. Na imprezach zakrapianych wystarczy ludziom polać alkohol, żeby rozwiązały im się języki. U Małgosi i Marka nie dało się pójść na łatwiznę, goście musieli sami przełamać lody i zacząć ze sobą rozmawiać. Zobaczyłem, że alkohol jest substytutem, drogą na skróty.
Mamy w głowie zakodowane różne stereotypy, na przykład że w weekend trzeba się nawalić. Obojętnie czym, byleby człowiek się upodlił, bo wtedy wie, że się „zabawił”. Impreza ojca była fantastyczna, wszyscy tańczyli, gadali, żartowali. Co prawda, w pewnym momencie u pana szatniarza odkryłem beczułkę z rumem, zawołałem Marka Kondrata i po cichutku z tej beczułki popijaliśmy. Ale z umiarem, jeśli tak to można nazwać. Wtedy byłem w innym miejscu swojego życia.
Moje modlitwy znowu zostały wysłuchane
Na kolejnym mityngu poznałem Aldonę, która tego sylwestra organizowała, i kupiłem u niej bilet. Nadszedł trzydziesty pierwszy grudnia. Przyjechałem wieczorem na ten wypizdów w Zakroczymiu, wszedłem do sali, a tam średnia wieku… Sześćdziesiąt lat. Dziadki, babcie, ale wszyscy na maksa pozytywnie uśmiechnięci. Ja, stary lew salonowy, król dżungli, demon dyskotek, gwiazda Wybrzeża i stolicy, wszędzie znany, wszędzie zapraszany, wszędzie uwielbiany, pomyślałem w tej swojej chorej głowie: „Ja pierdolę, gdzie ja skończyłem?! Jeśli tak ma wyglądać życie na trzeźwo, to dziękuję”. Byłem załamany.
Po pierwsze, nie lubiłem tańczyć, po drugie, przytłaczało mnie, że oni wszyscy świetnie się bawili. Każdy podchodził, mówił: „No cześć, jak tam?”, a potem się przytulał, co też mnie denerwowało. Koszmar. Nagle usłyszałem telefon. Dzwonił Paweł, mój kolega z Łodzi, z czasów brania i picia, z którym nieraz szedłem w długą. Pytał o sylwestra, gdzie jestem i co robię. Miałem zakodowaną zasadę: nie wolno utrzymywać kontaktów z ludźmi z dawnych czasów, ponieważ stanowili zagrożenie, byli wyzwalaczami wspomnień. Wytłumaczyłem mu, że od trzech tygodni jestem czysty, a on na to, że nie pije od dwóch dni i czy mógłby do mnie przyjechać na tego sylwestra.
Bałem się. Zapaliło mi się czerwone światełko. Poszedłem do Aldony, która była trzeźwa kilka lat, i opisałem całą sytuację. Odpowiedziała: „Nie martw się, jesteśmy tu wszyscy razem, masz wsparcie. Jeśli twój kolega jest trzeźwy, niech przyjeżdża”. Paweł przyjechał przed dwunastą, prosto z Łodzi, rzeczywiście trzeźwy. Bawiliśmy się do rana. Zakonnicy w habitach tańczyli razem z nami. Zaliczyłem jedną z najlepszych imprez w swoim życiu i pierwszą na trzeźwo!
Muszę przyznać, że było to niesamowite przeżycie. Miałem wykupiony nocleg, więc przespaliśmy się parę godzin. Na śniadaniu wszyscy byli w świetnych humorach. Nikt nie miał kaca. Żadnej awantury, żadnej burdy. Wszystko spowite aurą lekkości. Po śniadaniu z jednym z zakonników poszliśmy na długi spacer do Twierdzy Modlin. Magiczny pierwszy dzień roku. Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Moje modlitwy znowu zostały wysłuchane.
Tekst jest fragmentem książki Beaty Nowickiej "Michał Koterski. To już moje ostatnie życie", Wydawnictwo Znak, Kraków 2023.