Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Katarzyna Szkarpetowska: Co takiego pan Waldemar w sobie miał, że przed laty przyjęła pani jego oświadczyny? Czym jako mężczyzna panią ujął?
Ewa Sosnowska: W Waldemarze od początku podobało mi się to, że jest odpowiedzialny, wrażliwy, opiekuńczy. Czułam i czuję się przy nim bezpiecznie. Myślę, że to właśnie te cechy sprawiły, że jako mężczyzna stał mi się bliski i po dwóch latach znajomości wzięliśmy ślub.
W jakich okolicznościach państwo się poznali?
Powiedziałabym, że w dość nietypowych. Postanowiłam sprzedać dom w Duczkach, niedaleko Wołomina. Waldek zadzwonił pod numer telefonu podany w zamieszczonym przeze mnie ogłoszeniu i tak się poznaliśmy. W tym, że zadzwonił, był palec Boży, ponieważ – jak mi później powiedział – wcale nie miał zamiaru kupować domu i właściwie nie wie, czemu wtedy sięgnął po telefon (śmiech). On nie wiedział, ale Pan Bóg tak.
Mieszkają państwo blisko Domu Świętej Faustyny Kowalskiej w Ostrówku. Jak to jest mieć świętą za sąsiadkę?
Piękna sprawa! Ostrówek to wyjątkowe miejsce, jest nam tu bardzo dobrze. Zarówno ja, jak i mąż, czujemy opiekę s. Faustyny, jej duchową obecność.
Obok Domu Świętej Faustyny znajduje się sanktuarium pod jej wezwaniem. Chętnie angażujemy się w życiu parafii, bierzemy udział w różnego rodzaju rekolekcjach. Mąż jest we wspólnocie Mężczyzn św. Józefa, a ja należę do wspólnoty Przyjaciół Pana Jezusa Miłosiernego.
Niespełna rok temu, w Wielki Piątek, w Państwa domu wybuchł pożar. Wiadomo, co było jego przyczyną?
Tak. Mieliśmy na podwórku wędzarkę, która stała pod altaną. Waldemar, jak co roku, wędził na święta wyroby. Gdy odszedł na chwilę, altanka się zapaliła.
Ogień rozprzestrzeniał się w zawrotnym tempie. Płomienie przeniosły się na dom. Mąż zaczął gasić pożar na własną rękę, wołając jednocześnie o pomoc.
Ja w tym czasie byłam u mamy, z którą piekłam ciasta na Wielkanoc. W pewnym momencie zadzwonił telefon. Odebrałam, nieświadoma, jaki dramat rozgrywa się w naszym domu. W słuchawce usłyszałam przerażony głos męża. Przyjechałam najszybciej jak to możliwe. Na miejscu były już trzy zastępy straży pożarnej i helikopter, który miał przetransportować męża do szpitala.
Co było dalej?
Waldek trafił na OIOM. Poparzenia na ciele były rozległe. Objęły nogi, ręce, twarz, klatkę piersiową. Jednak największym zagrożeniem dla życia męża były poparzenia wewnętrzne. Został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej.
Gdy zapytałam lekarza, kiedy zostanie wybudzony, odparł: „Proszę pani, to nie jest kwestia kiedy, tylko czy w ogóle”. Byłam przerażona. Ponadto docierały do mnie smutne informacje o górnikach, którzy w tamtym czasie ulegli poparzeniom w wyniku wybuchu w kopalni na Śląsku. Słysząc, że wielu z nich nie przeżyło, czułam się jeszcze bardziej przytłoczona.
Pan Bóg jednak wysyła do nas swoje anioły. Jednym z pierwszych, którego wtedy do nas posłał, był nasz znajomy, Jacek Piotrowicz.
Jacek zadzwonił i powiedział, żebym uchwyciła się Słowa Bożego. Szczególnie polecił mi modlić się fragmentem, w którym jest mowa o wskrzeszeniu córki Jaira (zob. Mk 5,21-43) oraz fragmentem o uzdrowieniu kobiety, która przez wiele lat cierpiała na ducha niemocy i Jezus ją od tej niemocy uzdrowił (zob. Łk 13,10-17).
Poszła pani za tą radą? Albo inaczej: miała pani siłę za nią pójść?
Tak, to były słowa nadziei, których w tamtym czasie bardzo potrzebowałam. Gdy tylko przychodziła beznadzieja, przypominałam sobie słowa Jacka o tym, że mam trzymać się Bożych obietnic i nie wolno mi zachwiać się w wierze.
Modliłam się, można powiedzieć, wbrew temu, co słyszałam od lekarzy, którzy cały czas powtarzali, że rokowania są złe. Jeden z nich stwierdził nawet: „Proszę pani, cuda to tylko w gazetach, a nie w szpitalu”.
W szóstym dniu u męża stwierdzono zapalenie płuc. Wdrożono leczenie silnymi lekami, które jeszcze bardziej obciążyły i tak już słaby organizm. Pamiętam, że gdy wyszłam wtedy z sali, w której leżał, ogłosiłam swoją bezsilność. Zawołałam: „Jezu, Ty się tym zajmij. Ja już nie mogę nic. Ty możesz wszystko”.
Cztery dni później było Święto Miłosierdzia Bożego. Gdy weszłam do sali, stanęłam przy łóżku męża i zaczęłam czytać nad nim Słowo Boże.
Pamięta pani to Słowo?
Tak, to był fragment o niewiernym Tomaszu (J 20,24-29). Tamtego dnia, w Święto Miłosierdzia Bożego, mąż na chwilę, dosłownie na kilka sekund, otworzył oczy. Odczytałam to jako znak, że wszystko będzie dobrze. Ucieszyłam się. Od tamtego momentu moja modlitwa nie była już błagalna, a dziękczynna. Dziękowałam Panu Bogu za otrzymany znak i czekałam na dzień, w którym mąż wybudzi się ze śpiączki. A gdy próbował wkraść się lęk, obalałam go Słowem Bożym.
Z perspektywy czasu wiem też, że fragment z Pisma Świętego, który czytałam wtedy przy łóżku męża, nie był przypadkowy. Pan Jezus dał mi znak, tak jak dał go niewiernemu Tomaszowi, do którego powiedział: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż w mój bok, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym” (J 20,27).
Bóg pokazał mi, jaką moc ma Słowo Boże. Całą sobą doświadczyłam wtedy, że ono daje życie, nie śmierć. I że Pan Bóg nie opuszcza człowieka, nawet jeśli wokół szaleje burza i wydaje się nam, że wzburzone fale zatopią naszą łódź.
Jak długo jeszcze mąż leżał pod respiratorem?
Jeszcze przez tydzień. Po tygodniu lekarze postanowili odstawić leki i Waldek stopniowo zaczął się wybudzać. Nic nie pamiętał z tamtego okresu. Opowiadał tylko, że coś mu się śniło.
Dziś, gdy w naszym życiu pojawiają się jakieś problemy, od razu wracam pamięcią do tamtych wydarzeń i myślę o wierności Boga. O tym, że On nigdy nie zostawia nas samych. W tamtym czasie modliło się za nas wiele osób. Nie tylko rodzina, nasi przyjaciele, znajomi, ale też ludzie, których nie znamy. Pamiętam, jak po mszy świętej, która była sprawowana w intencji męża poza Ostrówkiem, podeszła do mnie jakaś pani, która była na tej Eucharystii i zapytała, czy może mnie przytulić. Tak po prostu. Żeby dodać mi otuchy. Dla mnie to było przytulenie samego Boga. On przytulał mnie dłońmi innych ludzi. Budujące było to, że na apel o modlitwę w piękny sposób odpowiedziała też młodzież. Na przykład jedna z przyjaciółek córki była tak poruszona tym, co się stało, że postanowiła pójść do spowiedzi.
Święta siostra Faustyna również przyszła z sąsiedzką pomocą.
To prawda, była blisko i nie opuściła nas w potrzebie. Przełom, a więc ten moment, gdy mąż otworzył na kilka sekund oczy, nastąpił przecież w święto, o którego ustanowienie poprosił Faustynę sam Pan Jezus. W swoim Dzienniczku Faustyna pisała, że naczyniem, którym czerpie się łaski z Bożego miłosierdzia, jest zaufanie. I to ono nas ocaliło.