Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Przez uśmiech do świętości
Magdalena Prokop-Duchnowska: Na czym polegał fenomen wychowawczy Urszuli Ledóchowskiej?
S. Beata Zawiślak: Może to zabrzmi banalnie, ale ona była po prostu bardzo dobrym człowiekiem. Sama mówiła zresztą, że świętych kanonizuje się właśnie za dobroć. Zostawiła po sobie mnóstwo listów i wskazówek, ale ze wszystkich wybrzmiewa tak naprawdę jedno: być dobrym, bardzo dobrym... nieskończenie dobrym.
Uprawiała podobno pedagogikę... uśmiechu.
W 1907 roku pojechała do gimnazjum w Petersburgu. Z uczennicami z tej szkoły nikt nie dawał sobie już rady. Od samego początku nastawiły się, że będą robić jej na złość. Kiedy jednak weszła do klasy i się uśmiechnęła, to natychmiast przeszła im ochota na złośliwości. Jedna z uczennic wspominała potem, że jak dowiedziała się, że s. Ledóchowska nie będzie jej wychowawczynią, to zwyczajnie się rozryczała. Ona była naprawdę wyjątkowa i to było widać na pierwszy rzut oka, chociażby w jej spojrzeniu.
Ktoś powie, że przychodziło jej to z łatwością – w końcu była świętą. Tylko że ona dochodziła do tej świętości latami! Owszem, miała to szczęście, że wychowała się w kochającej rodzinie. Ale nad talentem i osobowością, które dostała od Boga, pracowała bardzo długo. Już jako mała dziewczynka trenowała na siostrach i braciach. Uczyła katechizmu, pomagała biednym, organizowała przedstawienia i prace ręczne. Nic dziwnego, że w dorosłości ustawiały się do niej potem długie kolejki uczennic. Wszystkie pragnęły z nią porozmawiać...
Widocznie – podobnie jak o. Knabit – świetnie zdawała sobie sprawę, że z gębą jak cmentarz świata się nie zbawi.
Zdecydowanie! Uśmiech okazał się kluczem do serc młodych ludzi. Ale nie tylko. Matka Ledóchowska podchodziła do każdego indywidualne i potrafiła prawdziwie pochylić się nad człowiekiem. Umiała zatrzymać się, by uważnie towarzyszyć. Ale to nie brało się znikąd. Ona czerpała garściami z Nieba. „Jestem spokojna wśród niepokojów, bo spoczywam na Sercu Jezusa” – mawiała. To tam uczyła się pedagogiki Miłości.
Z każdego jej zdjęcia bije uśmiech, ciepło i pogoda ducha. Dużo osób podkreśla, że właśnie przez ten niezwykły wyraz twarzy nie sposób było ją wiernie namalować.
„Moją polityką jest miłość!”
Św. Urszula stworzyła tzw. radosną szkołę. To znaczy, że uczennice funkcjonowały tam beztrosko, nie mając żadnych obowiązków?
Przeciwnie! Uważała, że obowiązkowość i wysokie ideały – w które zresztą tak bardzo wierzyła – muszą być na najwyższym poziomie. W radosnej szkole było mnóstwo rzeczy do „ogarnięcia”. To był duży teren, który trzeba było chociażby posprzątać. I to bez względu na pogodę! Ale atmosfera tej placówki powodowała, że uczennicom nie był straszny deszcz ani śnieg: one to wszystko robiły. Inna sprawa, że niektóre pracowały tylko po to, by móc z Matką Urszulą choć trochę pobyć. Ważne, że w niej nie było „ściemy” na zasadzie, że mówi jedno, a robi drugie. Narzucała innym obowiązki, ale i sama bardzo dużo z siebie dawała i żadnej pracy się nie bała. Nigdy nie stała z boku, pokazując palcem co jest do zrobienia, tylko była w tym wszystkim razem z nimi.
Czego jeszcze mogą uczyć się od niej współcześni rodzice, księża i pedagodzy?
Mądrego towarzyszenia. Ale i budowania relacji. To więzi powodują, że chce się iść za matką, ojcem, nauczycielem czy kapłanem.
Nie bez przyczyny mówi się, że nie ma formacji bez relacji.
Tak! Ani ewangelizacja, ani nawet żadne złote rady, nie będą miały sensu, jeśli w pierwszej kolejności nie zaspokoimy najważniejszej ludzkiej potrzeby, jaką jest relacja.
Klasa: zbiór jednostek czy bezosobowa całość?
Urszula Ledóchowska inspirowała się Marią Montessori?
One się nawet spotkały! Tak się składa, że Matka Urszula miała okazję podglądać prowadzone przez Marię zajęcia o mszy świętej. Nie mam wątpliwości, że wiele od niej czerpała. W swojej szkole w Pniewach stawiała przede wszystkim na samodzielność i tworzenie sprzyjającej dzieciom przestrzeni. Pragnęła, by uczennice dobrze się tu czuły. Poza tym, bardzo leżało jej na sercu przygotowanie ich do życia. Chciała, by potrafiły chociażby po sobie posprzątać. I co chyba najważniejsze: na każdego ucznia starała się patrzeć indywidualnie, traktując go jak odrębny przypadek. Nam dzisiaj bardzo tego brakuje... Dla większości nauczycieli klasa nie jest zbiorem jednostek, tylko bezosobową całością.
W standardowej systemowej szkole w ogóle da się inaczej?
To jest trudne, ale mimo wszystko... możliwe. Wiem, bo zanim trafiłam do szkoły Montessori, przez wiele lat uczyłam w publicznej placówce. Naprawdę warto starać się zrozumieć potrzeby konkretnych dzieci. I doskonale zdaję sobie sprawę, że to może rodzić frustrację. Tym bardziej teraz, gdy do placówek przychodzi tak wielu uczniów ze szczególnymi problemami. Ale nagrodą jest potem wielka radość. Bo jak tu się nie cieszyć, gdy słyszysz od uczennicy, że uwielbia wtorki, „bo siostra jest wtedy z nami”. A mówi to tylko dlatego, że w momencie, gdy tego potrzebowała, mogłam nieco dłużej się przy niej zatrzymać. Wszystkim skończyły się pomysły, a ja miałam akurat okienko i mogłam jej potowarzyszyć. Uczniowie takie rzeczy niesamowicie potem doceniają.
Czyli znów wracamy do relacji...
Dokładnie! Bo ona jest najważniejsza. Czasem wręcz ważniejsza od zaplanowanego i pieczołowicie przygotowywanego tematu katechezy. Często wystarczy zatrzymać się, okazać odrobinę dobroci lub zadać właściwe pytanie...
Św. Urszula dużo mówiła o Bogu, ale przede wszystkim: była. Podobnie zresztą jak Maria Montessori, która właśnie dzięki swojej obecności potrafiła dostrzec potrzeby uczniów. Była „tu i teraz”, a to pozwoliło jej stworzyć naprawdę wyjątkową szkołę, która z uwagą zatrzymuje się na uczniu.
Deficyt czasu i uwagi
Mam wrażenie, że tej uważności i obecności najbardziej nam dzisiaj brakuje.
I takiego zwykłego, codziennego bycia z drugim człowiekiem. To są rzeczy, których warto uczyć się od Matki Urszuli. Niesamowite, że jak z kimś rozmawiała, to wokół mógł być tłum ludzi, a ona i tak była skoncentrowana tylko na tym człowieku. Dla mnie to niepojęte. Przynajmniej ja tak czasami mam, że podczas rozmowy myślę chociażby o tym, co mam jeszcze do zrobienia. Bardzo trudno jest całkowicie skoncentrować się na drugim człowieku.
Tym bardziej, że wokół nie brakuje rozpraszaczy.
Ilość bodźców też robi swoje. Dlatego dzisiaj szczególnie warto ćwiczyć uważność i wdzięczność. Matka Urszula to idealna święta na nasze czasy też z tego powodu, że dostrzegała małe rzeczy i potrafiła za nie dziękować. Ile razy łapiemy się na tym, że czekamy na jakieś spektakularne efekty naszej pracy i działań. A one czasem nadchodzą, a czasem nie. Lepiej koncentrować się na małych rzeczach i krokach. Przy odpowiednim podejściu one mogą być źródłem mnóstwa radości i zachwytu.
W nas dominuje często zachłanność i ciągle jest nam mało...
Chcielibyśmy mieć dużo, a Matka Urszula pisała wprost: „…Pilnuj, by s. Ł. miała u siebie czy ciastka suche, czy słodycze dla nauczycielek i dzieci. Czasem jednym ciastkiem można tyle dobrego zrobić!”. Innym razem zachęcała: „Jesteś głodna? Kup sobie czekoladę!”. Czasem naprawdę nie trzeba wielkich, pobożnościowych sentencji: wystarczy dostrzec potrzebującego człowieka.
„To ja decyduję czy wejdę do klasy naburmuszona czy uśmiechnięta”
Czego brakuje dziś nauczycielom?
Jest bardzo wielu wykształconych pedagogów, którzy nie potrafią ciekawie przekazać wiedzy i zatrzymać przy sobie ucznia. Idąc do pracy w gimnazjum, zastanawiałam się co robić, by te dzieciaki załapały, że chcę dla nich dobrze. „Wystarczy, że będziesz je kochać, a wszystko inne się ułoży” – usłyszałam wtedy od pewnej starszej siostry. Dla mnie to był szok! Żyłam w przekonaniu, że moim głównym zadaniem jest wyłożenie uczniom prawd wiary.
Jak kochać uczniów w praktyce?
Jestem pedagogiem już osiemnasty rok i nadal się tego uczę. Osobiście bardzo pomaga mi to, że ja te dzieciaki po prostu lubię. Chodzi też chyba o to, żeby starać się zrozumieć ich historię. Pamiętam, jak któryś z nich bardzo przeszkadzał na lekcji, a jak porozmawiałam z nim po szkole, to rozpłakał się i wyznał, że rodzice się rozwodzą. Po takich historiach wiele jest się w stanie wybaczyć. To działa też w drugą stronę – po takiej rozmowie dziecko nabiera zaufania do nauczyciela i traci zapał do przeszkadzania. Bo zostało zauważone, wysłuchane, nawiązała się relacja.
Liczy się też – jak w przypadku Matki Urszuli – pierwsze wrażenie?
To ja decyduję czy wejdę do klasy naburmuszona, czy uśmiechnięta. Dzieciaki od razu wyczuwają takie rzeczy. I testują. „Jestem niewierzący” – powiedział mi na wejściu jeden z uczniów. „Ale mi to w ogóle nie przeszkadza!” – odpowiedziałam. A co? Miałam na niego nakrzyczeć? Mi wystarczy, że przyszedł na religię... Jego mama powiedziała mi potem, że go tym tekstem kupiłam. Warto podchodzić do takich rzeczy z dystansem, bo ostatecznie to nie my jesteśmy tutaj najważniejsi, ale uczeń. To o niego nam przecież chodzi.