Skończył studia na krakowskiej ASP, dostał wymarzoną pracę, a jego obrazy były nagradzane na międzynarodowych wystawach. Mimo to, odczuwał coraz większą pustkę i samotność. Przez długi czas szukał szczęścia w używkach. Aż do pewnej przełomowej nocy…
"Na Eucharystii oddałem swoje serce Jezusowi. I w moim życiu zaczęły dziać się cuda" – mówi Aletei brat Jacek Hajnos OP. Rozmawiamy z nim o nawróceniu, bezdomności oraz jego najnowszym projekcie pt. Nie-moc, czyli medytacje nad pokorą Chrystusa.
Anna Gębalska-Berekets: Szukał brat szczęścia w pracy, marihuanie, alkoholu, aż w końcu wybrał... zakon. W dodatku zdecydowała o tym jedna noc!
Jacek Hajnos OP: Odnosiłem artystyczne sukcesy, miałem dobrze płatną pracę. Ale w moim życiu rozgrywał się dramat za dramatem. W jednym roku umarło pięć osób z mojej rodziny. Najpierw tata, potem obaj dziadkowie i babcia. Dodatkowo, mój przyjaciel popełnił samobójstwo. To był okropny cios.
Odczuwałem wtedy wielki ból i lęk, a więc znieczulałem się różnymi środkami: piłem alkohol, brałem narkotyki. Robiłem to po to, żeby nie musieć myśleć o trudnych emocjach. Chociaż pochodziłem z wierzącej rodziny, to bardzo mocno zdystansowałem się wobec Kościoła katolickiego. A już na pewno nie szukałem w nim pocieszenia.
Na przełomie pierwszego i drugiego roku studiów na krakowskiej ASP zostałem zaproszony do domu rodziców mojej ówczesnej dziewczyny, do Lublina. Wieczorem postanowiłem się pomodlić. Powiedziałem: „Boże, jeśli istniejesz, to proszę nadaj mojemu życiu jakiś sens, bo ja nie jestem w stanie tak funkcjonować”. Po tej modlitwie nic specjalnego się nie wydarzyło.
Kiedy jednak poszedłem do pokoju i położyłem się na łóżku, usłyszałem przerażający głos, który powtarzał, że jestem już potępiony. Widziałem siebie w trzeciej osobie, jak jako dziecko popełniam poszczególne grzechy. Obrzydzenie do siebie samego narastało. Czułem duszenie w klatce piersiowej. Doszedłem do momentu, że zacząłem myśleć, że nie zasługuję na Boże miłosierdzie i faktycznie jestem już potępiony. Nie mogłem zasnąć. Ten głos powiedział mi, że w szufladzie jest nóż. Skierowałem więc kroki w stronę tej szuflady. W ostatniej chwili przestraszyłem się i wróciłem do pokoju. To nękanie jednak nie ustawało.
I co było dalej?
Pomodliłem się do Anioła Stróża. Wypowiadając kolejne słowa czułem, jakby moje usta były sparaliżowane. Udało mi się jakoś wydukać tę modlitwę. W pewnej chwili zobaczyłem, jak promienie słońca oświetliły pokój, w którym się znajdowałem. I nagle beznadzieja, która we mnie była, zniknęła.
Za pokutę oddał serce Jezusowi
Bóg przyszedł bratu z pomocą...
Powiedziałem: „Jezu, ja wiem, że istniejesz, wiem, że istnieje diabeł, dlatego proszę cię o pomoc! Wyślij mnie na jakieś rekolekcje!”. I... wujek zaprosił mnie na Strefę Chwały - wydarzenie dla artystów i ludzi mediów. Spotkałem tam dziewczynę, która śpiewała na pogrzebie mojego taty. To ona zachęciła mnie do spowiedzi generalnej. Bałem się, ale stwierdziłem, że nie mam już nic do stracenia. Po spowiedzi poczułem, jakby spadło ze mnie ze trzy tony ciężaru. Paraliż, depresja i ten okropny smutek, który mi towarzyszył, ustąpiły. Doznałem ogromnej radości, a to doświadczenie było niczym wskrzeszenie Łazarza. Na Eucharystii oddałem swoje serce Jezusowi. I wtedy zaczęły dziać się cuda.
Ta historia stworzyła brata nie tylko jako człowieka, ale i zakonnika.
Bóg mnie wysłuchał i zaczął uzdrawiać. Z dnia na dzień byłem uwalniany z kolejnych nałogów.
Droga do zakonu
Kiedy brat pomyślał o zakonie?
Ta decyzja przyszła z czasem. Po nawróceniu związałem się z dziewczyną. Zaangażowałem się też w działalność Wspólnoty Betlejem w Jaworznie. Pomagałem także osobom bezdomnym. Zdałem sobie sprawę, że będąc z ubogimi służę Kościołowi najbardziej i to właśnie w tym miejscu najlepiej się czuję. Codziennie myślałem o Bogu: to była rzeczywistość, która wypełniała moje serce. Od pewnego momentu słyszałem na modlitwie głos, który mówił mi, by zostawić to, co robię - dom dla ubogich i iść dalej. Wiedziałem, że nie chcę być księdzem, rozważałem więc zakon. Poszedłem nawet do studium franciszkańskiego, bo nie lubiłem dominikanów (uśmiech).
Dlaczego?
Uważałem, że ta „wizja” życia zakonnego nie jest dla mnie. Pociągało mnie głoszenie Słowa Bożego. Chciałem też pracować z ubogimi. Czułem ogromny wewnętrzny chaos, aż do momentu, w którym powiedziałem Bogu: „tak”. Po tej decyzji emocje opadły, a w moim sercu pojawił się spokój.
„Bezdomność to ostatni etap samotności”
Jest brat autorem niezwykłego projektu pt. Różnica - 77 portretów i relacji osób bezdomnych.
Bezdomność nie dotyczy tylko tych, którzy są na ulicy. Kiedy zastanowimy się nad etymologią słowa „dom”, to na pierwszy plan wychodzą relacje: zarówno rodzinne, jak i przyjacielskie. Nie chodzi tylko o dom w znaczeniu materialnym. Coraz mniej osób może się pochwalić prawdziwymi relacjami. Są one często powierzchowne i płytkie. Ktoś, kto może powiedzieć, że dany człowiek - przyjaciel jest moim "domem", powinien uważać się za szczęściarza.
Bezdomni to nie zawsze osoby bez dachu nad głową?
Bezdomność to ostatni etap samotności. Z badań, ale i moich doświadczeń wynika, że wszystko zaczyna się często od nienawiści, rozwodu, dysfunkcji rodzinnych, patologicznych zachowań. Osoby bezdomne są pokiereszowane na poziomie relacyjnym.
Trudno im komukolwiek zaufać.
Ktoś, kto jest samotny i odczuwa ból, nawet o tym nie myśli. Pojawiają się używki: alkohol i narkotyki, które mają wypełnić pustkę. Osoby bezdomne często myślą o samobójstwie. Bohaterowie projektu Różnica, z którymi rozmawiałem, mówili mi jednak, że nie chcieli targnąć się na swoje życie.
Dlaczego?
Ze względu na relację z Bogiem. Wiedzieli, że to jest złe.
„Pomóc można prostymi gestami”
Jak można pomóc potrzebującym?
W relacjach z drugim człowiekiem boimy się utraty komfortu, bronimy się przed poświęceniem zbyt dużej ilości czasu na wysłuchanie czyjegoś problemu. Polecam, by zamiast budować relacje z wieloma osobami, robić to z jedną, konkretną.
Jak to rozumieć?
Bezdomną osobą może być nielubiana w rodzinie ciotka lub ktoś, kto czuje się wyizolowany przez rówieśników w szkole. Nikt nie chce spojrzeć na nich z miłością, zrozumieć, porozmawiać. Są odrzuceni, a Chrystus ukochał odrzuconych.
A jak wspierać ludzi na ulicy?
Ktoś, kto chciałby pomagać ludziom na ulicy, musi zrozumieć, że nie jest żadnym sprawiedliwym. Jedynym, który pomaga, jest Bóg. Łatwo popaść we frustrację, gdy wspiera się kogoś, kto sam nie jest w stanie sobie pomóc. Stajemy się wtedy niczym "mesjasze", którzy chcą budować czyjeś życie. Być może przyjdzie taki moment, że ta osoba uwierzy nadziei i wtedy sama zechce coś zmienić. Pomóc można też prostymi gestami: okazaniem szacunku, uwagi, aby taka osoba nie czuła się jak zwierzę, ale jak człowiek.
Mówi brat, że w historiach osób bezdomnych każdy może odnaleźć swoją historię. Która z nich najbardziej brata poruszyła?
Przy ul. Woronicza w Krakowie organizujemy cotygodniowe spotkania ze Słowem Bożym. Na jedno z takich spotkań przyszedł Konrad. Nie odzywał się, więc po zakończeniu postanowiłem do niego podejść. Przyznał się, że jest bezdomny. Powiedział, że jego mama od wielu lat jest prostytutką i przyjmuje klientów w ich domu. I że nie wie, kto jest jego ojcem. Ten człowiek nie pił alkoholu ani nie palił. On nie mógł poradzić sobie z nienawiścią do matki. Poprosił mnie, bym dał mu pieniądze na dzieloną kawalerkę. Kiedyś taki wynajem kosztował ok. 300 zł miesięcznie. Miałem tylko 100 zł. Wcześniej umówiłem się na spotkanie ze znajomą. Szliśmy ulicami miasta, rozmawialiśmy o życiu, a ona w pewnym momencie powiedziała do mnie: „Jacek, modliłam się do Ducha Świętego i mam przekonanie, że powinnam dać ci 200 zł. Pomagasz wielu ludziom, pieniądze ci się przydadzą”. Popłakałem się, dziękując za cud, który się dokonał. Kiedy spotkałem Konrada, wręczyłem mu pieniądze i powiedziałem, że „Bóg go bardzo kocha”.
Chrześcijaństwo i sztuka
Działa brat we wspólnocie Vera Icon. Co to za miejsce?
To wspólnota założona przeze mnie i mojego przyjaciela Darka w 2012 roku. Jej charyzmatem jest ewangelizacja środowisk twórczych oraz wykonywanie dzieł wywodzących się z wiary. Głosimy Ewangelię poprzez to, co tworzymy. Jesteśmy ambasadorami Bożego piękna.
Sztuka pomaga w modlitwie?
Dobra sztuka ma w sobie ducha chrześcijańskiego. Znane są historie nawróceń pod wpływem dzieł sztuki. Droga przemiany życia Brandstaettera rozpoczęła się pod obrazem Chrystusa ukrzyżowanego. Buddysta w kontakcie z architekturą Gaudiego nawrócił się na katolicyzm. Dzięki sztuce, będącej znakiem uobecnienia Boga, możemy doświadczyć przedsionka nieba. Doświadczenie estetyczne jest bowiem bliskie doświadczeniu religijnemu i może być momentem ukierunkowującym na transcendencję.
Nie-moc, czyli medytacje nad pokorą Chrystusa to nowy projekt łączący chrześcijaństwo i sztukę. Na czym on polega?
To projekt, który będzie składał się z trzydziestu trzech obiektów. Są to wieloaspektowe portrety Jezusa w obszarze pokory. Jestem akurat w połowie tego cyklu. Każdy z tych obiektów jest wynikiem medytacji nad konkretnym fragmentem Pisma Świętego. Na warsztat biorę wcielenie Jezusa, śmierć na krzyżu, ale również mniej oczywiste momenty, kiedy Jezus dotyka chorych, wskrzesza zmarłych. Planuję zakończyć ten projekt do wakacji. Do tych obrazów powstaną dodatkowo piękne teksty napisane przez współbraci i siostry dominikanki.