Jarosław Kumor: Kiedy to było i co się właściwie stało?
Ks. Paweł Sobstyl*: To był 2001 rok. Byłem pięć lat po święceniach i pracowałem w archikatedrze św. Jana Chrzciciela w Warszawie. Około ósmej rano w Wigilię dostałem telefon od mojej siostry, że w mieszkaniu rodziców na Ursynowie wybuchł pożar. W nocy z 23 na 24 grudnia wszystko spłonęło. Przyczyna nie jest znana. Dochodzenie zostało umorzone.
Jak duży to był szok dla rodziny?
Nie było rozpaczy. Ale oczywiście był szok i było nam bardzo szkoda tego miejsca. Z dzisiejszej perspektywy myślę przede wszystkim o tym, że mieszkanie rodziców było w tamtych dniach punktem przerzutu ciast do noclegowni na Żytniej w Warszawie. Prowadził ją nasz znajomy ksiądz. Moi rodzice bardzo się angażowali w pomoc temu miejscu. W ogóle masa dobrych rzeczy działa się w tym mieszkaniu, bo my byliśmy wychowywani przez rodziców w duchu dzielenia się tym, co mamy.
Pożar był doświadczeniem, które pomogło nam się zatrzymać, pomyśleć, co jest ważne w święta. Czy rzeczywiście mamy robić sałatki i różne inne przysmaki do drugiej w nocy i mieć oczy na zapałki? A potem siedzieć przy wigilii bez sił? Dla nas to było jak ręką odjął. Zamiast szykowania świąt – szpital, w którym znalazł się tata, opłatek, woda.
Zmęczenie level hard
Czyli tata ucierpiał?
Miał poparzone czoło. Nie było też pewności, czy przełyk nie ucierpiał – stąd tylko ten opłatek i woda. Mama z kolei miała poparzone oczy, trochę dłonie, ale wypisała się od razu na własne życzenie ze szpitala. Jeździłem z mamą przez pół dnia po szpitalach, a tata i jego siostra leżeli. Nie było innego wyjścia.
Jeżdżenie po szpitalach w Wigilię… To musiały być duże emocje.
Bardziej zmęczenie. Ja od ósmej do dwunastej miałem spowiadać. Poszedłem do proboszcza, powiedziałem, jaka jest sytuacja. O siedemnastej była kolacja wigilijna na plebanii. Wyrobiłem się na styk. Na chwilę tam usiadłem, połamaliśmy się opłatkiem. Zjadłem jakiegoś pieroga, co było moim pierwszym posiłkiem tego dnia. Potem znowu w samochód na wigilię rodzinną do siostry i zaraz szybko do szpitala do taty. Posiedzieliśmy chwilę u taty, odwiozłem mamę i siostrę do domu, i biegiem z powrotem na plebanię jeszcze na kawałek wigilii. Potem jeszcze raz na chwilę do siostry i na pasterkę. Po takim maratonie na pasterce ksiądz proboszcz musiał mnie trącać i szeptać: “Wstajemy, wstajemy”.
Jak sobie poradziliście – od technicznej strony – tego dnia, skoro wszystko, co mieli rodzice, spłonęło?
Pamiętam, że dziesięć minut przed szesnastą wpadliśmy do supermarketu, który był czynny do szesnastej. Ochroniarz mówi: "wszyscy chcą już iść do domu", a my mówimy: "no to niech się cieszą, że mają domy, bo nasz się spalił". Pamiętam, że chodziliśmy po tym markecie i rzucaliśmy do koszyka, co się dało: bielizna, ubrania, rzeczy codziennego użytku. Mina kobiety przy kasie, widzącej w Wigilię o szesnastej taki zestaw do skasowania, była bezcenna. Mówimy: "w nocy spaliło się mieszkanie, trzeba cokolwiek mieć". Rozpłakała się. Okazało się, że widziała ten pożar, bo mieszka po drugiej stronie ulicy.
To było trudne doświadczenie w tamtym momencie, ale z perspektywy czasu to nas niesamowicie scaliło, zbliżyło do siebie. Jeżeli ktokolwiek w rodzinie miał jakieś pomysły na życie, które skutkowałyby odcięciem się, to zmieniło się to o sto osiemdziesiąt stopni w jednym momencie.
Zdrówko nie jest najważniejsze
Czy z perspektywy czasu można paradoksalnie powiedzieć, że to była dla was najlepsza Wigilia?
Tak jest. Doświadczenie Wigilii na łóżku szpitalnym pokazuje, że, poza Bogiem i bliskimi, nic więcej do szczęścia nie trzeba. W kolejnym roku nie było jakiegoś przywiązania do jedzenia, do tego, by stół był porządnie zaopatrzony. Oczywiście, każdy coś tam przygotował, ale bez wariacji, że musi być nie wiadomo ile. I nie mamy dziś problemu z tym, że np. w tym roku będą przesadne ceny karpia. Jeśli tak będzie, to zjemy co innego na wigilii. Ważne jest dla nas, żeby się spotkać, pomodlić, połamać się opłatkiem. W końcu chodzi tu o Jezusa. To nie my jesteśmy w centrum.
A Jezus przychodzi w relacjach rodzinnych pełnych miłości. Wtedy, 24 grudnia 2001 r., dla nas liczyły się relacje. I tak zostało.
Rozumiem, że taka sytuacja klaruje trochę w głowie to, czego można ludziom życzyć na święta.
Raczej już nie życzyliśmy od tamtego czasu "zdrowia, zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze". No nie. Zdrowie nie jest najważniejsze. Życie i zbawienie jest ważniejsze. Wyobrażam sobie, że życzyłbym dziś komuś zbawienia. Rodziłoby to różne reakcje. Zresztą, jeden tata opowiadał mi ostatnio, że ksiądz zadał dzieciom na roratach pytanie: "Kto dzisiaj chciałby być zbawiony?". Nikt nie był chętny. Pytanie padło szerzej. Rozejrzał się i uświadomił, że tylko on ma rękę w górze…
Zatem, poza zbawieniem, życzmy sobie bliskości, bycia razem we wspólnocie rodzinnej, przed Panem Bogiem, przejścia przez różne trudne doświadczenia. To są według mnie dobre życzenia. Zdrowia i awansów, czy zdrowia i pieniędzy też oczywiście można życzyć, ale zastanawiam się czasami, czy tak naprawdę chcielibyśmy spełnienia takich życzeń.
A kiedy patrzy ksiądz z perspektywy tamtego wydarzenia na swoją posługę, to widzi ksiądz jakąś zmianę?
Wiele się nie zmieniło. Jak mówiłem, wyniosłem z domu wartość, jaką jest pomoc drugiemu człowiekowi, dzielenie się tym, co mamy. Myślę, że to doświadczenie pożaru jedynie spotęgowało u mnie dostrzeganie potrzeb ludzi i chęć pomagania.
Pamiętam, że w kolejnym roku po tamtym wydarzeniu poszedłem na studia z oligofrenopedagogiki i spotkałem tam ludzi z ośrodka dla dzieci w Otwocku. I praktycznie przed chwilą byłem tam dwudziesty pierwszy raz z paczkami dla dzieci. Co roku odkładam sobie na to odpowiednią kwotę, a potem mam okazję spędzić trochę czasu z tymi dzieciakami, przywieźć paczki, powiedzieć o Jezusie, przełamać się opłatkiem i popatrzeć na radość w tych mniejszych i większych oczkach.
*Ks. Paweł Sobstyl jest proboszczem parafii pw. Dzieciątka Jezus na warszawskim Żoliborzu.