Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Ta pasterka była dla Ewy inna niż wszystkie. Była tej nocy w kościele tylko ze względu na rodziców. Robiła za szofera. Rodzice są już po siedemdziesiątce, nie chciała, żeby sami szli i wracali tak późno. A ona? On blisko dwóch lat była od kościoła coraz dalej.
Jesienią 2019 roku ostatni raz powiedziała cokolwiek do Boga.
Ewa miała przyjaciółkę, taką od lat i od serca. Razem z Justyną przeżywała pierwsze miłości, pierwsze złamane serca, pierwsze zachwyty morską bryzą, kiedy to wreszcie same, bez opieki, mogły pojechać na wakacje. Razem łapały dorywcze prace, żeby zarobić parę groszy na wyjazd. I kiedy Justyna, przyjaciółka Ewy, wychodziła za mąż, a potem zaszła w pierwszą ciążę, razem płakały ze szczęścia…
Płakały też, kiedy Justyna odebrała wyniki badań – nowotwór złośliwy piersi z przerzutami do węzłów chłonnych. Po kilku miesiącach Ewa płakała już sama. Bez niej. A w sercu miała ogromną gorycz i krzyk rozpaczy. Pytała: Dlaczego, Boże, na to pozwoliłeś? Co teraz będzie z córeczką Justyny, z mężem? Takie osoby nie powinny umierać…
Po śmierci Justyny w Ewie też coś umarło. – Byłyśmy jak siostry. Była moją bratnią duszą, najbliższą osobą. Zawsze powtarzałyśmy, że taka przyjaźń to dar od Boga. Ale nigdy bym nie pomyślała, że to dar nie na całe życie – mówi Ewa. Kiedy wróciła do domu po pogrzebie Ewy, ze złości rozwaliła poduszkę. Uderzała w nią tak mocno, że musiała ją potem wyrzucić. – Miałam w sobie żal, nie rozumiałam i nie wyobrażałam sobie życia bez niej. Z tygodnia na tydzień przestawałam czuć… Miałam wrażenie, że zamarzłam w środku. Stałam się obojętna i osowiała. A Boga uznałam za kogoś, kto nie ma w sobie żadnego dobra. Bo gdyby miał, to by nam jej nie zabrał – mówi Ewa.
"Czułam się tak, jakbym była przez Boga zdradzona"
Mijały kolejne miesiące, a Ewa, która wcześniej była wierząca, ufna, która chciała świadomie żyć z Bogiem, coraz bardziej się od Niego oddalała. Przestała chodzić do kościoła, a święta obchodziła tylko ze względu na rodzinę. Nie duchowo, po prostu tradycyjnie. Zdarzało się nawet, że podczas różnych rozmów atakowała Kościół. – To chyba był mój sposób na wyrzucenie złości, którą miałam w sercu. Twierdziłam, że ani Bóg, ani Kościół nie są mi już do niczego potrzebni. Czułam się tak, jakbym była przez Boga zdradzona – mówi.
Denerwowały ją nawet kolędy, w których wszystko było takie ciepłe, dobre. – Słuchałam o „Jezuniu, Panience, lulaniu” a w głowie przewijały mi się obrazy cierpiącej Justyny i jej malutkiej córeczki, która na całe życie została pozbawiona mamy – mówi Ewa.
Rok temu na pasterce stanęła na końcu kościoła. Chciała po prostu przeczekać czas mszy, w końcu w środku zawsze cieplej niż na zewnątrz. Znała dokładnie rytm mszy i znaczenie bożonarodzeniowych symboli.
– Szopka w kościele była piękna, przykuwała uwagę. Była większa niż te, które pamiętałam z poprzednich lat, miała intensywnie niebieskie niebo, pięknie rozgwieżdżone lampkami. Nie wiem, czy ktoś jeszcze tak czuł, ale mi patrzenie na nią, nawet z końca kościoła, przynosiło jakieś ukojenie. Nie mogłam od niej oderwać wzroku – wspomina.
Wzroku oderwać też nie mogła mała, na oko może trzyletnia dziewczynka, która na rękach mamy zadawała mnóstwo pytań. A to o zwierzątka w szopce, a to o sianko, a to o sukienkę Maryi. Zapytała też o to, czemu jeszcze w żłóbku nie ma Pana Jezusa. Mama wytłumaczyła, że właśnie tej nocy świętujemy Jego narodzenie i że zaraz ksiądz na pewno przyniesie figurkę Jezusa i włoży ją do szopki. Mała miała odpowiedzieć: „To dobrze, bo tak dziwnie jest bez Niego”.
"Dziwnie jest bez Niego"
Ewa stała obok i dokładnie słyszała ten dialog. – Najpierw się pod nosem uśmiechnęłam. A potem usłyszałam i poczułam słowa tej dziewczynki, która była mniej więcej w wieku córki Justyny, tak mocno i tak wyraźnie. Dziwnie jest bez Niego. Poczułam, jak pierwszy raz od dwóch lat do oczu napływają mi łzy. Wybiegłam z kościoła i wybuchłam płaczem. Pobiegłam do samochodu, żeby nikt mnie nie słyszał. Nie mogłam tego pohamować. Ale to nie były łzy smutku. Pierwszy raz od dawna to nie była rozpacz. To były łzy mojej tęsknoty. Za Justyną i za Bogiem. Poczułam wtedy nieznaną mi wcześniej czułość. Tak, jakby to Dzieciątko razem z Maryją stanęli przy mnie i przytulili mnie mocno. Tej nocy na zewnątrz było zimno, ale ja czułam, że moje serce właśnie się rozmraża – mówi Ewa.
Kiedy wróciła do kościoła, zaczynała się właśnie liturgia eucharystyczna. Ksiądz mówił: „W górę serca”, wierni odpowiadali: „Wznosimy je do Pana”. Odpowiedziała i Ewa. Głośno i wyraźnie. Z pewnością w sercu, że to przez tę małą dziewczynkę jej przyjaciółka, ta na śmierć i życie, znów pomogła jej odnaleźć dobrą drogę i podczas tej nocy cudów znów była przy niej, tak bardzo blisko i tak bardzo realnie.