Trzy–cztery, Adwent
Tradycyjny schemat kaznodziejski/formacyjny na Adwent jest chyba z grubsza taki: w pierwszą niedzielę motywujemy/zaklinamy się, że w tym roku „nie prześpimy” Adwentu; że będzie inaczej niż zawsze; że się zbierzemy w sobie i w ogóle będzie cudownie, i tak wspaniale przygotujemy się „na przyjście Pana”…
W drugą niedzielę z lekkim wyrzutem mówimy (innym lub sobie): Ho! Ho! Ho! Adwent się przecież zaczął tydzień temu, a ty/ja co? Krótko mówiąc, wjeżdżamy delikatnie na sumienie w celach pobudzenia oczekiwanej gorliwości.
Trzeci tydzień rozpoczynamy marszcząc brwi i poważnie stwierdzając, że już „połowa za nami” i naprawdę czas najwyższy „coś zrobić”. Okraszamy jednak to stwierdzenie odrobiną nadziei – że robotnicy najęci koło południa; że ten syn, co to najpierw nie chciał do winnicy, ale potem poszedł; że „lepiej późno niż wcale”.
Wreszcie czwartemu tygodniowi nadajemy charakter „odkupieńczy”, na zasadzie: dobra, do tej pory nie wyszło; bryndza jak zwykle, ale oto zostało kilka dni do świąt, więc przeżyjmy jak najlepiej się da i to będzie nasze przygotowanie, a Pan Jezus jest dobry i miłosierny, więc nam to jakoś „zaliczy”.
Najczęściej jest to oczywiście już szczyt naszej naiwności, bo akurat te ostatnie dni Adwentu okazują się niemal nieodmiennie najbardziej wariackie i zagonione: ubieranie choinki, kupowanie ostatnich prezentów, upychanie karpia w galaretę itd.
Adwent bez napięcia
Można tak. Ale można też nieco inaczej. Może by tak tegoroczny Adwent przeżyć bez wpadania w duchową panikę? Normalnie, zwyczajnie, nie dokładając sobie zajęć i napięć w tym i tak pełnym pilnych spraw czasie? Odkryć, że Pan rzeczywiście przychodzi do mnie takiego, jaki jestem, a nie takiego, jakim chciałbym się stać w cztery tygodnie.
Warunkiem jest porzucenie (czy raczej: porzucanie – za każdym razem, gdy się na tym znów złapiemy) myślenia o Adwencie w kluczu duchowego „treningu”. Owszem, zaczyna się Adwent. W tym roku najdłuższy możliwy, bo trwający pełne cztery tygodnie. O ile nasz Pan nie zakończy go wcześniej, przychodząc w sposób ostateczny i definitywny (na co przecież wszyscy z tęsknotą czekamy), to za te cztery tygodnie będą święta. Zupełnie niezależnie od tego, jak bardzo się napniesz i wysilisz. Więc się nie napinaj.
Nie musi być inaczej niż zawsze. Nie musi być „tym razem naprawdę”. Prawda jest taka, że grudzień to miesiąc, który z każdym dniem przyspiesza. Zajęć jest bardzo dużo. Do tego dochodzą te wszystkie „techniczne” przygotowania do Bożego Narodzenia. Większość z nas weźmie udział w takiej czy innej formie rekolekcji, co także zabierze nam odrobinę czasu. Reklamy budują w nas uparcie i skutecznie przekonanie o obowiązku przeżycia i zorganizowania innym „magicznych świąt”, a my w najlepszej wierze przenosimy ten model na nasze życie religijne i wymagamy od siebie przeżycia „mistycznego Adwentu”.
Normalnie, jak w Nazarecie
A może lepiej wybrać się do Nazaretu i „przycupnąć” obok Miriam? Co Ona tam robi? Nic nadzwyczajnego. Tradycja chrześcijańskiego Wschodu maluje ikony Zwiastowania najczęściej w dwóch wariantach – jako Zwiastowanie przy studni lub przy żarnach. Umieszcza Maryję przy codziennych, najprostszych czynnościach. Nawet nie pochyloną nad Psałterzem, ale właśnie dźwigającą dzban z wodą do domu i mielącą ziarno na mąkę. Codzienność – taka jaka jest.
I właśnie w tę codzienność – zwykłą, męczącą, pełną obowiązków – wkracza Bóg. To On przychodzi. Nasze wysiłki nie sprawiają Jego przyjścia. On sam przychodzi. „Biegnie przez góry, skacze po pagórkach”, jak mówi Pieśń nad Pieśniami. Jemu pierwszemu zależy, by do nas przybyć i dotrzeć. On zna sposoby. Chce nas spotkać tu, gdzie jesteśmy.
Całe to nasze adwentowe „wzmożenie” duchowo-religijne ma służyć jedynie „nastrojeniu” naszej wrażliwości na to Jego przychodzenie w zwykłości, pośród codziennych spraw. To nie do końca tak, że ten Adwent musi w nas koniecznie „coś zmienić”; że mamy z niego wyjść „inni”; że powinniśmy odkryć/zrozumieć/postanowić coś absolutnie „nowego”.
Może nawet lepiej nam zrobi zmierzenie się tym, co zawsze – roraty, jeśli się uda; lepsze lub gorsze rekolekcje; zwykła codzienna modlitwa bez żadnego „dokładania” sobie. Może sięgnięcie po jakąś lekturę lub nagrania, które już znamy, bo kiedyś zrobiły nam coś dobrego w głowie i sercu. Zwykłość. Pozwolenie sobie na totalną zwykłość.
Owoc świeży i zeszłoroczny
Oblubienica w Pieśni nad Pieśniami mówi w pewnym momencie: „Nad drzwiami naszymi wszelki owoc wyborny, świeży i zeszłoroczny dla ciebie, miły mój, chowałam” (Pnp 7,14). A może by tak ten werset biblijnego poematu o Oblubienicy, która ze zmiennym szczęściem wyczekuje swego Ukochanego, uczynić dla siebie hasłem tegorocznego Adwentu?
Pan zna drogę do drzwi mojego serca. Adwent to Jego nadchodzenie do mnie. Dotrze do mnie i trafi. A ja? Ja tylko przebieram w moich duchowych „zapasach”, by móc Go czymś poczęstować, gdy nadejdzie. Te moje „zapasy” nie są jakieś oszałamiające. Trochę tu rzeczy nowych, trochę starych. Nie zrobię z tegorocznego Adwentu czasu „generalnego remontu” w moim wnętrzu. Nie będę się oszukiwać, że da się to zrobić w cztery, wypchane masą dodatkowych obowiązków, tygodnie.
W „czasie radosnego oczekiwania na przyjście Pana” – że posłużę się tą okrutnie zbanalizowaną definicją Adwentu – skupię się na radości. Na codziennej radości spotkania Go, dostrzeżenia choć przez moment w moich codziennych zajęciach i przeżyciach. Aż „tylko tyle”. Ja drepczę po moim Nazarecie i robię, co do mnie należy, nie wpadając w duchową panikę. Resztę zrobi On – Bóg wcielający się w Nazarecie.