Agnieszka nie tylko się uśmiecha, ale mówi, że jest pełna wdzięczności za swoje życie i nie może się już doczekać spotkania tête-à-tête z Panem Bogiem. I że wszystko, co ją w życiu spotkało, to wielka łaska…
Jest fotografką w Fundacji Gajusz, o której możecie poczytać m.in. tu:
Anna Salawa: Jak zaczęła się twoja przygoda z Gajuszem?
Agnieszka: Z Tisą, dyrektorką Hospicjum Gajusz, znamy się od wielu lat, od czasów licealnych. Należałyśmy do jednego duszpasterstwa akademickiego. Kiedyś podczas kryzysowej dla niej sytuacji, gdy potrzebowała fotografa w fundacji, zadzwoniła do mnie. Ja w tamtym czasie szukałam poszerzenia swojej życiowej przestrzeni. Bardzo szybko dobrze się poczułam w Gajuszu, z tymi ludźmi i w tych klimatach. A nigdy wcześniej nie robiłam zdjęć dzieciom.
Jak fotografować umierające dziecko?
Na czym konkretnie polega twoja praca?
Pracując w Gajuszu, realizuję bardzo różne projekty, bo fundacja prowadzi wiele działań. W ośrodku preadopcyjnym przebywają dzieci, które czekają na uporządkowanie swojej sytuacji prawnej. I tam robię zdjęcia, aby przyszli rodzice mieli pełną dokumentację malucha, począwszy od jego pierwszych tygodni. Taki album idzie razem z dzieckiem do nowej rodziny. Tam również dokumentuję pożegnanie z dzieckiem, kiedy mama lub mama i tato zostawiają je, żeby ktoś w przyszłości mógł je zaadoptować. To dla nich bardzo trudny moment i dlatego chcemy go utrwalić na fotografii. Nie wszyscy chcą taką pamiątkę, ale wiele osób o to prosi.
Jakie dzieci trafiają do tego ośrodka preadopcyjnego?
Często są to chore dzieci, z rodzin niewydolnych społecznie i materialnie, albo wielodzietnych. Ale zdarzyła mi się też mama chora na stwardnienie rozsiane, która przez swoją chorobę nie mogła zająć się dzieckiem. Ideą takiego ośrodka jest zostawienie dziecka ku nowemu życiu. W Tulisiach – bo tak nazywamy to miejsce – realizujemy też sesje urodzinowe dzieci. Często na takich imprezach pojawiają się przyszli rodzice, którzy przyjeżdżają, żeby zapoznawać się z maluchem. Co ciekawe, ci ludzie często mają już też swoje dzieci biologiczne.
Inne sesje to są sesje w Pałacu. Pałac to pomieszczenie na samym dole, gdzie mieszkają najbardziej chore dzieci. To jest właśnie hospicjum stacjonarne. Wykonujemy również sesje w hospicjum domowym. W domu małego, chorego dziecka. To są takie zdjęcia bardziej lifestylowe, wycinek z życia tych rodzin. Są one bardzo ważne dla rodziców tych małych pacjentów, bo pozwalają im poczuć, że ich dziecko jest choć trochę podobne do swoich rówieśników. Wiadomo, przez swoją chorobę jest inne, ale zasługuje na to samo. Staram się wkładać w te sesje maksymalnie dużo serca, choć dla mnie to jest bardzo trudne emocjonalnie. Zawsze jest to spotkanie z ludzkim nieszczęściem. Trzeba być bardzo delikatnym. Ci rodzice to herosi – całe ich życie podporządkowane jest chorobie. Czasem sesje wiążą się z takim wyzwaniem, że nagle dostaję od Tisy telefon: „Agnieszka, ten chłopiec gaśnie, jedź do niego”. Tak było w tym roku – dostałam telefon, że trzeba szybko zrobić zdjęcie jednego chłopca, bo niewiele dni mu zostało. I faktycznie, niedługo po sesji chłopczyk odszedł…
Jak wygląda taka sesja u śmiertelnie chorego dziecka? Przywykliśmy, że sesje zdjęciowe robi się w momentach przepełnionych radością. A tu przecież ból i nieustanne cierpienie…
Ja w tych sesjach muszę być bardzo ostrożna. Robię niewiele zdjęć. Staram się pokazać w nich miłość i troskę rodziców. Jak najmniej cierpienia. Mimo że ci rodzice się uśmiechają do zdjęć, to zawsze widać ich ból. Bardzo często dostaję informację zwrotną od rodziców, którzy mówią, że bardzo bali się tej sesji, że myśleli, że zdjęcia będą okropne, a tu mają taką piękną pamiątkę. I to są takie momenty, kiedy czuję sens mojej pracy.
Każda sesja w Gajuszu to lekcja miłości
Z aparatem jeździsz również na porodówki…
Tak, zdarzają mi się też sesje w szpitalu, gdzie jestem zaraz po narodzinach dzieciątka z wadą letalną. Odważę się powiedzieć, że dzięki takim zdjęciom ci rodzice dopełniają sobie cały cykl życia swojego dziecka. Mają namacalną pamiątkę po swoim dziecku. Wydaje mi się, że dzięki temu wychodzą ku życiu przez tę stratę. Hospicjum nie jest dla nich śmiercią, hospicjum jest życiem. Bo na śmierci można zbudować i wyprowadzić życie.
Kto zgłasza się po pomoc do waszej fundacji?
Nasza fundacja nie narzuca kobiecie, że ma urodzić chore dziecko. Fundacja daje możliwości. Uważam, że kobiety, które chcą przerwać ciążę, bardzo często nie są informowane, że mają inne możliwości, jak mogą przejść przez swój dramat. Nie wierzę, że można stracić dziecko i tego nie przeżywać później…
Nasza fundacja nie wartościuje, nie ocenia. Podaje rękę. W naszym kraju powinna być sieć podobnych miejsc. Placówek, które pozwolą przeprowadzić przez ten trudny proces rodzinę, kobietę. Aborcja to dla kobiet ostatni punkt na trasie strachu, braku wiedzy, braku perspektyw urodzenia i wychowania. Do naszej fundacji zgłosiło się wiele niewierzących kobiet, które zdecydowały się urodzić dziecko.
Czy jest jakaś sesja dla ciebie szczególnie ważna?
Każda jest ważna, każda jest trudna. Nie ma wartościowania w tym. Każda sesja ma w sobie coś dobrego, buduje we mnie dobre rzeczy. Bo dla mnie za każdym razem jest to kolejna lekcja miłości. Ci rodzice, dziadkowie, zawsze przeżywają to inaczej. Są często tak mądrze przygotowani do tych pożegnań, że można im tylko zazdrościć. Ale też patrzę na nich z nadzieją, że zaczynają nowe życie.
Czy są takie pożegnania, z którymi ty nie potrafisz się pogodzić? Które nosisz tygodniami w sobie i zadajesz Panu Bogu pytanie – dlaczego?
U mnie zawsze pojawia się pytanie: Panie Boże, co chcesz dla tych ludzi zrobić? Po co to jest? To tak jak z wojną. Pan Bóg nie zsyła, Pan Bóg dopuszcza. Teraz tylko pytanie, co możemy w takiej sytuacji zrobić. Ja przy każdej sesji myślę: Co Pan Bóg chce powiedzieć tym rodzicom? Może dana sytuacja ma ich zbliżyć, otworzyć nas na siebie, ma nauczyć ich rozmawiać...?
Kiedyś byłam świadkiem pięknego pożegnania w szpitalu w Łodzi. Z chorym dzieckiem przyjechała pożegnać się cała rodzina. Nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego. Najmłodsze z dzieci miało 5 lat. I w sposób niezwykle naturalny przyjęło narodziny swojego braciszka. Każde z dzieci wzięło malucha na ręce, coś powiedziało. Podobnie dziadkowie. To dziecko zgasło w ramionach swojego taty. Ale to rodzinie nie przeszkadzało. Oni przyjęli to jako coś naturalnego, że ich braciszek się urodził, a teraz jest u aniołków. I mają wytłumaczenie, że mają anioła w niebie.
Agnieszka: Pan Bóg musiał zainterweniować, żebym na nowo Go odkryła…
Czy spotkania z cierpiącymi dziećmi dają ci więcej wiary, czy rodzą bunt? Zdarza ci się, że się wkurzasz na Pana Boga, czy więcej w tobie wiary, że na pewno z tego nieszczęścia wyjdzie jakieś dobro?
Ja już chyba jestem za stara na ten bunt. Za dużo sama przeszłam. Praca w Gajuszu zbiegła się z moimi trudnymi osobistymi wydarzeniami. Więc mój bunt i fala zapytań szła właśnie do Pana Boga w związku z moimi osobistymi dramatami. Pytałam Go: Czemu mną tak targasz? I wtedy sama sobie odpowiadałam: Widocznie moja wiara była zbyt letnia. Zostałam uformowana przez duszpasterstwo, otoczona przez znajomych o podobnych wartościach, hodowałam się w takim ciepłym sosiku. Nie miałam więzi, bliskości z Panem Bogiem. Więc chyba Pan Bóg musiał zainterweniować, żebym na nowo Go odkryła…
Opowiesz, co się wydarzyło?
Kilka lat temu mój mąż, który uchodził za bardzo wierzącą osobę, poinformował mnie, że się z kimś spotyka. To był szok. On jest bardzo dobrym człowiekiem, uczciwym, pomagającym wszędzie. I pewnego dnia nagle mi oświadcza, że ma inną kobietą, która spodziewa się jego dziecka. Miałam wtedy 47 lat i czułam się, jakbym dostała w twarz.
Przez kilka lat żyliśmy w światach równoległych, o czym ja nie miałam bladego pojęcia. Czułam, że między nami było coś nie tak – nie rozmawialiśmy, tylko się komunikowaliśmy. Było duże ochłodzenie, ale nie spodziewałam się czegoś takiego. Żyliśmy w zakłamaniu i jak usłyszałam prawdę, to usiadłam na ziemi.
Co więcej, to wszystko usłyszałam chwilę po tym, jak dowiedziałam się, że jestem adoptowana…
Adoptowana?
Tak, zupełnie przez przypadek jako dojrzała już kobieta dowiedziałam się, że zostałam adoptowana…
Oczywiście jako dziecko podejrzewałam, że mogę być adopcyjnym dzieckiem. Ale chyba każdy przechodzi taki etap. Owszem, mam trochę inne cechy urody niż moi rodzice, ale...
Wszyscy w rodzinie wiedzieli, że jestem adoptowana, tylko nie ja…
Potrafiłaś wybaczyć swoim rodzicom, że nic ci nie powiedzieli?
Tak, w miarę szybko im wybaczyłam. Bardziej miałam do nich żal, że wcześniej mi nie powiedzieli. Ale tłumaczę sobie to tak, że być może Pan Bóg wiedział, że dopiero jako dorosła kobieta mogę przyjąć taką informację. Ale dostałam też ogromną łaskę od Pana Boga, bo ja nie uważam, że jest w tym coś złego, że zostałam adoptowana. Owszem, ta informacja była dla mnie ogromnym szokiem, ale nie ma we mnie myślenia typu: Ojej, ja byłam niechciana… Ja całe życie czułam się kochana. Nie poszłam w swoim myśleniu kluczem – poszłam do domu dziecka, bo moi rodzice biologiczni mnie nie chcieli. Ja sobie tłumaczyłam: Zostałam adoptowana, czyli wybrana.
Moi rodzice biologiczni byli niewydolni. Podobno było kilkoro dzieci, mama zmarła, a tata nie był w stanie się wszystkimi zajmować, więc oddał najmłodsze dziecko, czyli mnie, do adopcji. Oddał, bo nie mógł, a nie oddał, bo nie kochał. Więc zostałam wzięta przez inną rodzinę, która nie mogła mieć dzieci, gdzie otoczono mnie miłością i opieką.
Ja nawet nie mam w sobie potrzeby szukania informacji o biologicznej rodzinie. Jedynie w okolicach 1 listopada przychodzi mi myśl, że dobrze byłoby zapalić świeczkę na grobie biologicznych rodziców. Ale też obiecałam sobie, że nie zrobię tego mojej mamie. Że póki ona żyje, nie będę grzebać i szukać o nich informacji, bo dla niej to będzie ciężkie doświadczenie.
A jak wygląda teraz twoje małżeństwo?
Po trzech latach mój mąż do mnie wrócił. Ale to był długi proces…
Kiedy dowiedziałam się, że ma inną kobietę, to od razu nastawiłam się na walkę. Powiedziałam, że ja mam z nim sakrament, że nie wyobrażam sobie, że nie będziemy razem i że ta cała trudna sytuacja jest dla nas wyzwaniem od Pana Boga. I albo się z tym zmierzymy i wygramy, albo ja się z tym zmierzę i wygram.
Postawiłam mu pewne warunki. Przede wszystkim, że ma być ze mną uczciwy i musi przestać się kontaktować z tamtą kobietą.
Agnieszka: Wszystko to była łaska
Jak to się stało, że mąż ostatecznie do ciebie wrócił?
To był proces. Wszystko mnie bardzo dużo kosztowało. Ale ciągle prezentowałam taką postawę, że jeśli zmieni swoje życie, to ja jestem otwarta na jego powrót. I mój mąż w Wigilię do mnie wrócił. Wiem, że było to bardzo trudne dla niego, bo musiał wstać od stołu w święta, zostawić małą córeczkę i przyjechać do mnie. W tym wszystkim była duża pomoc jego brata i przyjaciół, którzy pomogli mu się wyprowadzić. On był strasznie zniszczony tą sytuacją. Żal było na to patrzeć.
Zawsze byłaś taka silna i ufająca Panu Bogu?
Zawsze byłam blisko Kościoła. Chodziłam na mszę. Ale nie miałam tego zawierzenia, tej potrzeby modlitwy, nie miałam aktów strzelistych w ciągu dnia i dziękczynienia za wszystko, co mnie spotyka. Kiedyś zrobiłam sobie taki bilans – że każda dziesiątka różańca będzie dziękczynieniem za coś. Było tyle spraw, za które powinnam dziękować... I dopadła mnie refleksja: Panie Boże, tak wiele od Ciebie otrzymałam, a byłam taka niewdzięczna. A ten krzyż teraz… Jeśli mam coś w życiu wartościowego przeżyć, to się ot tak nie wykluje. Musi być jakiś trud. Mnóstwo ludzi się za nas modliło, więc powrót mojego męża był tylko owocem tego.
Ale musiałaś być blisko Pana Boga, skoro w momencie największej próby nie zwątpiłaś, tylko szukałaś ratunku u Niego...
Naprawdę uważam, że to wszystko to była łaska. Tu nie ma wiele mojego. To wszystko dar. Ja naprawdę uważałam, że jestem osobą religijną. Ratowało mnie też poczucie humoru, przyjaciele i syn, który stanął absolutnie po mojej stronie. Mimo że wiedział, że ja też bywałam trudna w małżeństwie. Ale on oświadczył: "Mamo, dopóki ojciec się nie ogarnie, nie chcę mieć z nim żadnego kontaktu. Nie mam z nim o czym rozmawiać".
Wybaczyłaś mężowi?
Myślę, że tak. Wybaczyłam, ale nie zapomniałam. Byliśmy na rekolekcjach małżeńskich w Zakroczymiu. Mamy też teraz dialog małżeński. Staramy się pewne rzeczy omawiać i zbliżać się do siebie. Poprosiłam męża, żeby był wobec mnie uprzedzająco uczciwy. Żebym nie dowiadywała się jakichś rzeczy od niego przez przypadek. Ja muszę wszystko wiedzieć, żeby nie mieć podejrzeń.
Jestem pewna, że między moim mężem a tamtą kobietą relacji już nie ma. Między nami jest już dobrze. Zdrada jest wybaczona, ale ciągle jeszcze dużo przed nami, żebyśmy wyprostowali pewne rzeczy.
Fotografowanie w Gajuszu
Trudne życiowe doświadczenia przygotowały cię do tej pracy, którą teraz wykonujesz…
Tak, te moje życiowe tragedie zbiegły się w czasie z tym, że zaczęłam pracę w Gajuszu. I te dramaty ludzkie, te historie, kiedy odchodziły chore dzieci, dały mi świadomość, że moje problemy nie są tak wielkie. Że ja naprawdę muszę spojrzeć z pokorą, że wiele ludzi naprawdę musi stawiać czoło wielkim dramatom. Że ja mam ciągle męża, który może się naprawi i do mnie wróci, a ktoś inny musi się pogodzić z czyjąś śmiercią. Że musi zamknąć pewną przestrzeń, żeby otworzyć nową. To była dla mnie pewna terapia i genialne myślenie Pana Boga. Że dał mi to, co mi dał, w tym czasie, w którym mi dał. Wrzucił mnie do Gajusza i ja czułam, że z moimi doświadczeniami jestem tam użyteczna. Bo ludzie w Gajuszu nie potrzebują kogoś, kto będzie z nimi płakał, rozklejał się. Oni potrzebują kogoś, na kim mogą się oprzeć. Wielokrotnie Tisa mnie prosiła, żebym porozmawiała z jakąś matką, która zostawiała swoje dziecko w Gajuszu, i opowiedziała im o sobie. I faktycznie, dwukrotnie tak miałam. Mama przyszła i żegnała się z tym dzieckiem, płakała, bardzo przeżywała to rozstanie, a ja czułam, że muszę odłożyć aparat, usiąść z nią i jej powiedzieć: „Nie daj sobie nigdy wmówić, że robisz coś złego. Że krzywdzisz swoje dziecko. Zostawiasz je w najlepszym możliwym miejscu i zostawiasz je po to, żeby ktoś je pokochał. To jest twój największy akt miłości i wara innym, którzy myślą inaczej. I nie pozwól sobie wmówić inaczej, bo naprawdę jesteś wspaniałym człowiekiem”.
Sama też musiałaś pożegnać się ze swoimi dziećmi…
Tak, sześciokrotnie poroniłam…
Gdy traciłaś kolejne ciąże, też potrafiłaś podejść do tego z takim spokojem i wiarą? Czy jednak była złość na Pana Boga?
Przy każdej kolejnej ciąży pojawiało się pytanie: "Czemu również to dziecko mi zabierasz, Panie Boże?". Przy ostatniej ciąży, która już trwała trochę dłużej, miałam wielką nadzieję, że się uda… I wtedy na którymś USG okazało się, że serce nie bije. Zanim urodziłam dzieciątko, to trochę minęło. I ja się wtedy czułam grobem dla swojego dziecka. To było dla mnie najtrudniejsze jako dla mamy.
Po tej szóstej stracie stwierdziliśmy, że jednak się poddajemy. Że Pan Bóg ma dla nas inny plan, a my na siłę próbujemy Go przekonać do naszego. I potraktowaliśmy to jak sygnał, żeby jednak nie planować kolejnego dziecka.
Dla mnie bardzo trudne było zaakceptowanie faktu, że mój organizm sam niszczył zarodek, atakował go.
Fotografując pożegnania rodziców z ich dziećmi, myślisz wtedy o swoich dzieciach?
Parę razy pojawiła się taka myśl, ale bardziej w takim kontekście: "Żałuję, że ja nie miałam takich zdjęć". Teraz na szczęście są inne procedury w szpitalach. Każdy szpital musi umożliwić pożegnanie z dzieckiem i można zabrać ciałko dziecka, bez względu na jego wiek. Ja niestety nie miałam takich możliwości, mimo że o to prosiłam. Najstarszą ciążę straciłam w 18. tygodniu, więc spokojnie mogłabym się z maluchem pożegnać. Mam znajomą, która parę tygodni temu straciła dziecko i mogła się z nim pożegnać w jednym z łódzkich szpitali. Powiedziała, że niezwykle oczyszczający był dla niej ten proces.
Cykl pożegnania moich dzieci zakończyłam dopiero w tym roku.
Co roku jeździłam na cmentarz bezimiennych i zawsze brałam udział w mszy świętej, którą odprawiał arcybiskup Grzegorz Ryś. W tym roku, kiedy pojechałam kilka dni przed świętami na cmentarz, żeby robić zdjęcia grobów, natrafiłam na grób, gdzie były pochowane szczątki ludzkich płodów i stwierdziłam, że przecież może być tak, że tutaj też są pochowane moje dzieci. Zapragnęłam pomodlić się w tym miejscu i zapalić znicz. Zaproponowałam mojemu mężowi, żebyśmy zrobili takie własne nabożeństwo. Żebyśmy przyszli z sześcioma świecami, nadali imiona naszym dzieciom i się wspólnie pomodlili.
Pojechaliśmy wieczorem na cmentarz i kiedy dojechaliśmy, przy furcie spotkaliśmy arcybiskupa Rysia. Poczułam, że chcę do niego podejść, podeszłam i poprosiłam o błogosławieństwo. Wytłumaczyłam, z jakiego powodu. On położył ręce na naszych głowach, pomodlił się z nami chwilę.
Potrafisz dziękować za te wszystkie doświadczenia?
Tak. Dziękczynienie to jest rodzaj modlitwy, która mi sprawia największą radość. Zauważyłam, że przez wiele lat nie dziękowałam za podstawowe rzeczy, które miałam. Jak patrzę na ludzi, którzy mają różne dramaty, to ja mam naprawdę świetne życie. Mam pracę, mam przyjaciół, mam zdrowie, mam dziecko, męża, kochających rodziców, dom. Co więcej, ja ostatnio zdałam sobie sprawę, że nie mogę się doczekać spotkania z Panem Bogiem. Mam wrażenie, że już największe wyzwania swojego życia ogarnęłam, zmierzyłam się z nimi (mam taką nadzieję, przynajmniej...) i mam taką chęć zobaczyć już Jego oblicze.
I porozmawiać sobie z Nim, co On tam chciał ode mnie.
Skoro żyjemy w czasach ostatecznych, a tak uważam, to trzeba mieć zapakowaną swoją duchową walizkę i być gotowym…