Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
– Potrzebny transport i lokum dla sześcioosobowej rodziny. Może być gdziekolwiek, po prostu nie mają gdzie się podziać – to jeden z wielu podobnych komunikatów nadawanych przez krótkofalówkę. Rzecz dzieje się w Przemyślu, na terenie dawnego centrum handlowego, zaadoptowanego tymczasowo na polsko-ukraińskie centrum logistyczno-transportowe.
– Mam dwa duże pokoje w domu jednorodzinnym w Mielcu, zamieszkałym przez wdowca. Do dyspozycji jest całe górne piętro. Na razie bez transportu, ale może coś się trafi w tamtą stronę.
Rodzina, na którą składały się dwie siostry, każda z dwójką dzieci, była pełna obaw. Godzinę temu przekroczyły granicę. Chciały się gdzieś zahaczyć w Przemyślu na chwilę. Przeczekać parę dni, później zdecydować, co dalej. To, co tu spotkały, odbiega od ich planów. Tu nie ma gdzie się zatrzymać, trzeba jechać dalej. Ale gdzie? Z kim? Do kogo?
Bały się. Były młode, ładne. Nie urwały się z choinki. Słyszały różne historie. Też takie, kiedy po drodze do obiecanego domu, gdzie miała czekać praca dla nich i szkoła dla dzieciaków, samochód skręcił w polną drogę. Przesiadka do busa, inne kobiety, niemili kierowcy i inny cel podróży. Taki, w którym z obiecanego nic się nie sprawdziło. Więc siłą rzeczy bały się o siebie i o swoje dzieci.
Przemyśl. Tu działa Bóg
Idę sam z nimi porozmawiać. Łamanym rosyjskim staram się zobrazować sytuację. Że starszy wdowiec, że jest sam, że duży dom, że na miejscu jest opieka z tamtejszego kościoła, że Mielec niedaleko, że na dole mieszka już od paru dni rodzina z Ukrainy. Tłumaczę kobietom coś, czego sam w stu procentach nie jestem pewien. Ale coś mi jednak podpowiada, żeby brnąć dalej. Minusem jest brak transportu.
Zastanawiają się. Potrzebują czasu. – OK, będziemy w kontakcie.
Wracam do punktu rejestracji kierowców. Za chwilę zgłasza się małżeństwo, które oferuje transport busem w obrębie 200 km. Mówią po angielsku. Świetnie – myślę sobie – pojechaliby do Mielca, tylko czy jest już decyzja? Proszę, aby nie odchodzili zbyt daleko. Wracam do tamtych kobiet. – Mamy transport do Mielca, decydujecie się? – Jeszcze nie...
Rozmawiają miedzą sobą. Chłop gada do nich po pseudorosyjsku i chce je wysłać do jakiegoś miasta, do którego ma ich zawieźć jeszcze ktoś inny. Nie wygląda to dobrze. Proszą o jeszcze trochę czasu. Chyba nic z tego nie będzie – myślę. Wracam do anglojęzycznego małżeństwa. Przedstawiam im całą sytuację z detalami. Podkreślam, że są obawy. Widzę lekkie zdziwienie na twarzach rozmówców, jakby niedowierzanie, a za chwile szczere uśmiechy. Zerkają na siebie, kobieta wyciąga z torebki paszport ukraiński, a mąż dowód z zameldowaniem w Mielcu. Okazuje się, że to małżeństwo brytyjsko-ukraińskie, i że mieszkają na stałe w Mielcu. Gdyby tylko ktoś wtedy zrobił zdjęcie mojej miny…
Po chwili jesteśmy już przy wahających się kobietach. Reszta już sama się potoczyła. Gdy w swoim rodzimym języku usłyszały, że małżeństwo jest z Mielca i zabiorą ich, gdzie trzeba, a w razie potrzeby zaopiekują się nimi, ich twarze się odmieniły. Najpierw były łzy, potem uśmiechy i uściski. Szybko się pożegnałem i odszedłem, bo też mi się miękko zrobiło.
Zrządzenie losu? Zbieg okoliczności? Przeznaczenie? Czy Boska ręka? Różne są nazwy. Jeden jest Pan Bóg. I z całą pewnością to On układa takie scenariusze.