Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
W rozmowie z Aleteią dr Tadeusz Wasilewski opowiada o Bogu, który się o niego upomniał, o tym, jak jedzenie wpływa na płodność i czy zdarza mu się powiedzieć pacjentom: „Przykro mi, nic już nie możemy zrobić”.
Marta Rapcewicz: Mamy taki stereotyp: człowiek wykształcony sięga po naukową metodę in vitro, a katolik po naprotechnologię, czyli coś pomiędzy nauką planowania rodziny a modlitwą o dziecko… Zacznijmy od in vitro. Na czym polega ta metoda?
Dr Tadeusz Wasilewski: Diagnostyka w metodzie in vitro opiera się na ocenie jajników, komórek jajowych oraz macicy u kobiety. A po stronie mężczyzny – na ocenie nasienia. Procedura wygląda tak: podajemy kobiecie hormony, by uzyskać komórki jajowe i łączymy je na zewnątrz, poza organizmem mamy, z plemnikami. Przez kilka dni oceniamy jakość rozwijających się zarodków, wybieramy te naszym zdaniem najsilniejsze, przenosimy je do jamy macicy i czekamy na wynik tego zabiegu.
A czym jest naprotechnologia?
W naprotechnologii szukamy przyczyn niepłodności, patrząc na człowieka całościowo. Bo to jest od zawsze istota medycyny: szukać przyczyn i leczyć je. Jeśli pojawia się problem z poczęciem, to muszą istnieć nieprawidłowości, które należy znaleźć i wyleczyć. Wiemy, że komórki płciowe są jednymi z najczulszych komórek w naszych organizmach. Także to, co jemy, co nas spotyka – stres, praca zawodowa – to, co się dzieje w naszym ciele – praca nerek, tarczycy, układu pokarmowego – ma wpływ na jakość komórki jajowej i jakość plemnika. A dodatkowo u kobiety ma wpływ na to środowisko, które jest pierwszym światem dla nowego życia. To środowisko musi być zdrowe!
Naprotechnologia – o co chodzi?
Jaka jest procedura leczenia metodą naprotechnologii?
Zaczynamy od nauki obserwacji płodności, tzw. biomarkerów, według modelu Creightona. Równolegle prowadzimy diagnostykę poszczególnych narządów i układów. Poprzez leczenie farmakologiczne lub chirurgię staramy się przywrócić płodność, by umożliwić małżonkom poczęcie dziecka w ich własnym łóżku. Jestem przekonany, że każdy człowiek wolałby taki sposób!
W takim razie czym różni się wiedza lekarza naprotechnologa od „zwykłego” ginekologa?
Gdy młody lekarz zdaje specjalizację ginekologiczną, wie dużo o narządzie rodnym i układzie płciowym człowieka. Natomiast wiedza o wpływie wszystkich innych sfer na płodność jest lapidarna. A jest to wiedza bardzo ważna! Naprotechnologia powstała, gdy amerykański profesor Thomas Hilgers stwierdził, że nie chce działać metodą in vitro. Zamiast tego kontynuował leczenie medycyną tradycyjną, ale w bardzo szerokim wymiarze.
Medycyna idzie bardzo szybko do przodu, my dziś wiemy więcej niż Hilgers w latach 90. Prężnie rozwija się genetyka, dietetyka, immunologia, mamy coraz większą wiedzę o wpływie chorób przewodu pokarmowego – z tego można zbudować całą ochronną medycynę prokreacyjną.
Wspomniał pan o dietetyce. To, co jemy, może mieć wpływ na naszą płodność?
Oczywiście! Nie trzeba być lekarzem, żeby wiedzieć, że kaszel jest objawem. Czego? Dajmy na to, zapalenia oskrzeli. Osłabiony układ oddechowy wpływa na naszą wydolność. Biegacz z zapaleniem płuc raczej nie wygra zawodów. I to samo można powiedzieć o przewodzie pokarmowym. Nieraz wystarczy, że wnikliwie zajrzymy w talerz pacjentki, ułożymy inną dietę i następuje poczęcie dziecka. To jest po prostu rewelacja!
Czytałem ostatnio pracę japońskich naukowców na temat celiakii, czyli choroby genetycznej związanej z układem pokarmowym: może być przyczyną problemów z poczęciem nawet w pięciu procentach. A ja pracowałem przez czternaście lat w liczącym się ośrodku in vitro i nigdy nie robiliśmy badania w kierunku celiakii.
In vitro kontra naprotechnologia
Co mówią panu koledzy z poprzedniej pracy?
Ze strony lekarzy wykonujących in vitro często pada zarzut, że naprotechnologia „kradnie” czas prokreacyjny, bo pacjentka ma już czterdzieści lat, a diagnostyka trwa. Ja wówczas odbijam piłeczkę i mówię kolegom, że program in vitro stał się hamulcem dla prawdziwej medycyny. Takiej, której celem jest pełna diagnostyka i przeciwdziałanie nieprawidłowościom, by umożliwić poczęcie w sposób naturalny. Bo po co robić precyzyjne operacje, skoro mam za ścianą program in vitro?
Rozwój medycyny, która ma pomóc parom z problemem niepłodności, idzie dziś bardzo mocno w kierunku programu in vitro. Klinik i pracujących w niej lekarzy jest mnóstwo. Myślę, że gdyby cała ta energia poświęcona realizacji programu in vitro poszła w szukanie przyczyn niepłodności, bylibyśmy sto lat do przodu w temacie leczenia.
Tych, dla których in vitro nie jest problemem moralnym, przekonają tylko liczby. Jaka jest skuteczność obu metod?
W programie in vitro, w którym transferujemy do jamy macicy tylko dwa zarodki, średnia szansa jednego cyklu to około dwadzieścia procent. Przyjmuje się, że w trzech podejściach do programu in vitro wskaźnik kumulacyjny wynosi pięćdziesiąt-sześćdziesiąt procent. Już czwarte podejście do programu daje gorsze rezultaty. Dlatego w Polsce dofinansowane były trzy procedury in vitro.
Jeśli chodzi o naprotechnologię, skuteczność przy dwuletnim leczeniu to około sześćdziesiąt do osiemdziesięciu procent przy dobrej chirurgii. Co cechuje nasze zabiegi, dajmy na to, laparoskopii przy problemie endometriozy? Taka operacja trwa nie dwadzieścia minut, tylko dwie godziny i jest to precyzyjne usuwanie każdego ogniska endometriozy, a przede wszystkim użycie bardzo zaawansowanych technik antyzrostowych.
Niepłodność – da się ją wyleczyć?
Ale możliwości medycyny tradycyjnej w którymś momencie się kończą.
Nie ma stuprocentowej metody wyleczenia niepłodności. Ale miałem też przypadki, które wykraczały poza teoretyczne granice medycyny. Nigdy nie zapomnę pacjentki, która sama jest lekarzem, nie mogła długo zajść w ciążę. Doszło do poczęcia, ale do ciąży pozamacicznej, więc usunięto jej jeden jajowód.
Jakiś czas później znowu zaszła w ciążę pozamaciczną – umiejscowioną w tym jedynym jajowodzie. Także usunięto jego środkowy fragment i została de facto bez jajowodów. Ginekolog, do którego poszła, od razu powiedział, że w grę wchodzi tylko in vitro. Według literatury medycznej taka pacjentka nie ma szans na ciążę. Natomiast ona nalegała: proszę mi spróbować ten jajowód połączyć! Nie chciała in vitro, chciała naturalnego poczęcia. Została poddana operacji z wykorzystaniem mikrochirurgii i jajowód został zszyty. Gdy po kilku miesiącach przyszła do mnie z dodatnim testem ciążowym, z drżeniem robiłem USG, szukając, gdzie będzie pęcherzyk… I był w jamie macicy.
A jeśli naprotechnologia mimo wszystko nie daje oczekiwanych rezultatów… Dlaczego nie chce pan kierować pacjentek do programu in vitro?
Jak brzmi definicja początku ludzkiego życia? Połączenie komórki jajowej z plemnikiem. To jest definicja biologiczna. Na egzaminie z pediatrii czy z ginekologii, jeśli pani w ten sposób nie odpowie, to wylatuje pani z egzaminu – bo to jest ABC, podstawy.
Także jeśli ja jestem lekarzem, to muszę postrzegać zarodek ludzki jako mojego małego pacjenta. Czyli on wymaga pełnego szacunku ode mnie i muszę go maksymalnie ochraniać, żeby nie zachorował w wyniku moich działań, nie umarł itd. Natomiast nie ma programu in vitro, który by to gwarantował. I to nie dlatego, że ktoś, kto pracuje w programie in vitro, nie szanuje tego życia albo coś robi źle w sposób zamierzony. Ale obecność zarodków poza organizmem mamy oznacza narażenie ich na gorszy rozwój lub śmierć.
Dlatego ja nie zrobię już nigdy programu in vitro, bo to jest uderzenie w życie. I dlatego narodziła się naprotechnologia jako alternatywa.
Niepłodność dotyka nawet co piątą parę starającą się o dziecko. Kto się zgłasza do pańskiej kliniki?
Mamy tutaj cały przekrój społeczeństwa. Dwudziestoparolatkowie i czterdziestosiedmiolatkowie. Osoby, które starają się o dziecko od wielu lat, osoby po nieudanych programach in vitro, którym naprotechnologia jest w stanie pomóc. I też na pewno w dużej mierze ci, którzy wiedzą, że początek ludzkiego życia wymaga opieki i nie zamierzają nigdy podejść do in vitro.
Obserwacji metodą Creightona jest w stanie nauczyć się każdy
Czy pacjenci podchodzą z nieufnością do tej metody?
Raczej nie. Ci, którzy walczą kilka czy kilkanaście lat o dzidziusia i usłyszą od kogoś o takim ośrodku, spróbują wszystkiego. Miałem taką rekordzistkę po dziewięciu nieudanych programach in vitro. Leczenie u nas trwało osiem miesięcy i urodziła chłopczyka. Miała czterdzieści trzy lata. Potem zaszła w kolejną ciążę już bez naszej pomocy. Także tu wraca to pytanie: kto jest „złodziejem” czasu prokreacyjnego? W jej przypadku po prostu nie zrobiono diagnostyki. My znaleźliśmy przyczyny, wyeliminowaliśmy je i doszło do poczęcia.
Czy leczenie metodą naprotechnologii wymaga podporządkowania mu całego życia?
Ależ nie… Pierwsze trzy miesiące – diagnostyka, nauka modelu Creightona – to wymaga pewnego wysiłku. Ale to nie jest tak, że cały dzień od świtu do nocy trzeba temu poświęcić. Obserwacji metodą Creightona jest w stanie nauczyć się każdy, i potem to tak wchodzi w nawyk, że pacjentka robi to automatycznie.
Czy przeciętne polskie małżeństwo może sobie pozwolić na leczenie naprotechnologią?
Myślę, że zdecydowanie tak. Najwięcej tu kosztuje diagnostyka, a samo leczenie jest dużo tańsze. Odwrotnie niż w in vitro. Tam przeciętny program to wydatek ok. dziesięciu, piętnastu tysięcy złotych. Na diagnostykę w obrębie naprotechnologii, bez operacji, trzeba wydać ok. dwóch, trzech tysięcy złotych.
Jeśli jest potrzeba wykonania zabiegu laparoskopii czy histeroskopii, można skorzystać z operacji refundowanych przez NFZ. Prywatnie ceny podstawowego zabiegu zaczynają się od trzech tysięcy. Natomiast nawet gdyby trzeba wydać piętnaście tysięcy złotych na operację bardzo dokładnego usuwania ognisk endometriozy… Jest to duży koszt – ale program in vitro kosztuje tyle samo, a problem zdrowotny pozostaje. A ta chirurgia sprawi, pomijając wyeliminowanie jednej z przyczyn niepłodności, że stajemy się zdrowymi ludźmi, zanikną inne dolegliwości z tym związane.
To nie jest medycyna pracochłonna i nie jest kosztowna. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś powie, że jest refundowana przez państwo.
Dr Wasilewski: Bóg się o mnie upomniał
Problem niepłodności to trudna próba dla związku. Dlaczego naprotechnologia może pomagać parom zbliżać się do siebie nawzajem?
Standardy naprotechnologii zakładają dbałość o relację małżeńską. W wymiarze fizycznym, ale nie tylko – również duchowym, emocjonalnym, komunikacyjnym…
Również w trakcie badań dbamy o godność i świętość małżeństwa. Przy badaniu nasienia nie uzyskujemy go w wyniku masturbacji jak w programie in vitro, tylko za pomocą zbiorniczka zakładanego w czasie współżycia małżonków.
Gdy pracowałem w klinice in vitro, regularnie, co tydzień, dwa, wnioskowano o zaświadczenie o leczeniu niepłodności do celów rozwodowych. Pracuję tutaj dwanaście lat i może dwa razy musiałem taki druk wystawić.
Przez czternaście lat pracował pan w prężnej klinice in vitro. Miał pan wtedy w związku z tym jakieś moralne wątpliwości?
Bardzo długo nie. Przez wiele lat pracowałem z pełnym przekonaniem w programie in vitro, znając definicję początku ludzkiego życia. Tak chyba musiało być, żeby Pan Bóg się o mnie upomniał. Dlatego ja nie krytykuję moich kolegów, oni są na tym etapie, na którym ja wtedy byłem. Tylko Pan Bóg podał mi rękę i mnie z tego wyciągnął.
W jaki sposób się o pana upomniał?
Na początku 2007 roku nie miałem już wątpliwości, że chcę skończyć z pracą, w której w takim stopniu życie przeplata się ze śmiercią. Pewnej nocy obudziłem się i usłyszałem sekwencję słów: „Ufaj Jezusowi!”, powtórzoną trzykrotnie. Bolało mnie potem ucho, pewnie żebym wiedział, że to nie było złudzenie.
Wiele lat później zdałem sobie sprawę z tego, że noc, w którą to się stało – z 24 na 25 stycznia, to święto nawrócenia świętego Pawła. Nie ma przypadków. Miałem dużo więcej takich znaków prosto z nieba… Nie mogłem już dłużej pracować w programie in vitro, byłoby to nieuczciwe wobec jej pacjentów, właściciela kliniki… Nie wiedziałem, co będę robił dalej. Nie znałem się na niczym innym w medycynie. I Pan Bóg podsunął mi wizję leczenia niepłodności inną metodą i otwarcia kliniki naprotechnologii w Białymstoku. To wszystko było skokiem na bardzo głęboką wodę: kupno budynku i wyposażenie go w zaawansowaną medyczną aparaturę. Zapożyczyłem się, zastawiłem cały dom i majątek. Teściowa powiedziała „nie będę wam myła okien, bo po co”… Ale Pan Bóg to poprowadził.
Czy często zdarza się, że musi pan powiedzieć „Nic już nie możemy dla państwa zrobić”?
Nigdy tak nie mówię. Jeśli jest owulacja, są plemniki i małżeństwo regularnie współżyje, zawsze mają szanse na poczęcie dziecka. Jeśli mówimy sobie „nie”, to tylko po to, żeby na jakiś czas odłożyć obserwacje metodą Creightona na półkę, odstawić leki, które nie są niezbędne, zawiesić diagnostykę. Przekonałem się, że wiele takich par dzwoni za pół roku, żeby powiadomić o ciąży.
Jestem przekonany, że wiara nie przeszkadza nauce, a nauka wierze. My jesteśmy potrzebni, żeby wykorzystywać wiedzę medyczną, ale moment poczęcia dziecka w danym cyklu nie zależy od nas, tylko od Stwórcy.