Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Federikę i Marco znam od dziesięciu lat. Choć nie mieszkamy blisko siebie, ich rodzina była obecna w życiu mojej rodziny. Wniosła w nią radość Chestertona, pasję wychowania Don Bosco i zafascynowanie absolutem Frassatiego. Z chwilę przeczytacie rozmowę na dwa głosy – bo przecież takim dwugłosem jest każde małżeństwo.
Mają pięcioro wspaniałych dzieci. Na ich dużym rodzinnym samochodzie widnieje naklejka, na której możemy przeczytać: „Zerwij z konwencjami, żyj przykazaniami”. Z taką właśnie zdrową dawką szaleństwa, która ośmiela się sięgać po to, co niemożliwe, pozostając przy tym wiernym Bogu, stworzyli zadziwiające dzieło: wolną szkołę im. G. K. Chestertona. Edukacja w niej staje się piękna, ponieważ opiera się na umiłowaniu prawdy.
Annalisa Teggi: Chciałam się z wami spotkać, aby i czytelnicy Aletei mogli poznać tę pełną przygód historię. Zaczniemy od waszego wspólnego początku. Potem okaże się, co z tego wyniknie.
Federica: Mój mąż pamięta nasze pierwsze spotkanie w szkole średniej, w sali muzycznej. Od tamtego momentu nie brakowało okazji do tego, by się poznać na gruncie parafialnym. Tak narodziła się przyjaźń, która coraz bardziej się rozwijała. Nasi przyjaciele zawsze uważali mnie za „księżniczkę zamkniętą w szklanej wieży”, tak więc Marco musiał się postarać, by mnie zdobyć.
Marco: Stary, dobry Chesterton mawiał, że małżeństwo jest pojedynkiem do ostatniej kropli krwi, z którego żaden honorowy mężczyzna nie powinien się wycofać. Wziąłem sobie do serca te słowa i postawiłem na wytrwałe oblężenie. Pojedynek trwał nawet w narzeczeństwie. Aby dojść do małżeństwa, musiałem się nieźle natrudzić. Później, dzięki łasce sakramentu, narodziło się coś niezwykłego.
F: Oboje mamy silne osobowości. W czasie narzeczeństwa dogłębnie omawialiśmy ważne dla nas kwestie. Dopiero później zrozumieliśmy, że kładliśmy w ten sposób fundamenty pod to, co dopiero miało nadejść. Decydujący był dla nas również wybór miejsca, w którym zamieszkamy po ślubie. Ja zaczęłam pracę i przeprowadziłam się do Salò, aby tam uczyć w szkole zawodowej dla mechaników i motorzystów. Przeżywałam pasjonujące doświadczenie nauczania, którego nie chciałam porzucać. Marco pozostał w San Benedetto del Tronto i przez pięć z ośmiu lat narzeczeństwa byliśmy w związku na odległość. Pamiętam, że w pewnym momencie modliliśmy się nowenną do św. Jana Bosko, po czym otrzymaliśmy propozycje, dzięki którym stało się dla nas jasne, że mamy pozostać w San Benedetto.
Co takiego niezwykłego narodziło się po zawarciu sakramentu małżeństwa?
F: Pamiętam ostatni spacer po plaży w przededniu naszego ślubu, kiedy to wyciągnęłam przed siebie ręce, mówiąc: „Ale, jeśli chodzi o dzieci, odpowiedź brzmi NIE. Boję się porodu!”. Na początku nasze życie rodzinne stało na bardzo niepewnym gruncie. Marco miał przed sobą egzamin adwokacki, ja pracowałam w ramach zastępstwa. Wspólnie zarabialiśmy jakieś 500 tysięcy lirów miesięcznie [ok. 1200 zł – red.], choć i tak nie zawsze. Był to czas prawdziwego docierania się, a mimo wszystko pojawiło się we mnie pragnienie macierzyństwa. Pierwszego syna straciliśmy w trzecim miesiącu ciąży i był to prawdziwy cios. Cierpiałam długie miesiące, płacząc za za każdym razem, gdy widziałam gdzieś ciążowe brzuszki.
Ponownie zaszłam w ciążę i trafiłam do szpitala z uwagi na ryzyko poronienia. To nawet nie był strach, byłam po prostu przerażona. Ciąża na szczęście rozwijała się normalnie. Miałam potworne mdłości przez cały ten czas, ale doprowadziły mnie one do momentu, w którym poznałam Pier Giorgia, któremu nadaliśmy imię na cześć błogosławionego Frassatiego, za wstawiennictwem którego bardzo się o niego modliliśmy. Od tego momentu pragnienie dzieci narastało we mnie jak wezbrana rzeka. Rok później na świecie pojawiła się Francesca, a dwa lata później – Giulia. Później miałam kolejne trzy poronienia, a następnie narodziły się Maria Chiara i Anna Maria.
Dzieci sprawiają, że jestem przeszczęśliwa. Kiedy ktoś mnie pyta: „Po co ci ich tyle?” odpowiadam, że wszystkie są przeze mnie gorąco upragnione i codziennie dziękuję za nie Bogu, nawet kilka razy dziennie, pomimo zmęczenia.
F: Pierwsza trójka narodziła się jedno po drugim, w niedługim odstępie czasu, i wymagała od nas ogromnego trudu. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli chcemy, aby nasze małżeństwo przetrwało, dzieci nie mogą pochłaniać całej naszej uwagi. Potrzebna była nasza wspólna przestrzeń, choćby tylko na wymianę spojrzeń między mężem a żoną. Było to strasznie trudne: dzieci, które nie śpią po nocach, w ciągu dnia praca zawodowa, to rytm życia, który może wykończyć. Trzeba zatroszczyć się o relację ze swoim partnerem. Pamiętam, że prosiliśmy znajomych o popilnowanie dzieci, nawet po to, by przejść się chwilę samemu i zamienić ze sobą dwa słowa.
M: Nawet teraz, gdy opowiadamy naszym dużym już dzieciom o tym okresie, gdy zmagaliśmy się z częstymi infekcjami i bezsennymi nocami, nigdy nie myślę o tym, jako o czasie wyciętym z życia. Dziś małżeństwom jest ciężko, ponieważ często zostają same, nie mają trwałych więzów przyjaźni, osób, które towarzyszyłyby im i dzieliły z nimi sens życia.
F: Warto też podkreślić, że my zawsze angażowaliśmy dzieci w nasze zajęcia, nie odbieraliśmy im możliwości zrobienia czegoś tylko dlatego, że byli jeszcze dziećmi. Prowadziliśmy zajęcia pozalekcyjne, które w międzyczasie zorganizowaliśmy, byliśmy też zaangażowani w Towarzystwo Ciemnych Typów, które powstało w tym samym czasie. Nasze dzieci przyzwyczajone są do uczestniczenia w takich projektach.
M: Są częścią naszego życia od samego początku.
Przyjaźń i rodzina idą więc w parze. Co możecie mi powiedzieć o narodzinach Towarzystwa Ciemnych Typów, a później o wcieleniu w życie idei wolnej szkoły?
F: Towarzystwo powstało 25 lat temu, a my nigdy nie sądziliśmy, że kiedykolwiek będziemy coś zakładać. Chciałam podkreślić, że pomysłodawcą Towarzystwa Ciemnych Typów jest mój mąż. To on jest tym, który kipi kreatywnymi pomysłami, ja jestem bardziej odpowiedzialna za stronę praktyczną. Często lubimy sobie żartować, że jesteśmy jak karabinierzy, którzy zawsze pełnią służbę parami.
To biskup, który sprawował urząd w tamtym czasie, osobiście wezwał nas do siebie, by powiedzieć nam, że mamy charyzmat do pracy z młodymi, o który powinniśmy zadbać. Wyznaczył też na nasze działania przepiękne, choć zaniedbane miejsce.
Tak wszystko się zaczęło. Razem z grupą młodzieży, która chciała pójść za nami, znając nas z wcześniejszego zaangażowania w ruch skautów, założyliśmy Towarzystwo Ciemnych Typów. Bezpośrednią inspiracją był, oczywiście, Pier Giorgio Frassati, który nazwał tak grupę swoich przyjaciół. Za patronów obraliśmy św. Jana Bosko i pełnego odwagi Franciszka Ksawerego. Jednym słowem, mamy niezłe zaplecze.
Z tego współdziałania z młodymi zrodził się pomysł na zajęcia pozalekcyjne dla uczniów w trudnej sytuacji, a ponieważ z czasem inicjatywa ta zyskała kolejnych zwolenników, założyliśmy stowarzyszenie Dzielnych kapitanów, którego część stanowi klub sportowy (w ślad za Don Camillo nazwaliśmy go Gagliarda).
Mieliście tak dużo wolnego czasu, że wpadliście jeszcze na pomysł, by założyć własną szkołę.
F: Wszystko zaczęło się, gdy musieliśmy posłać Pier Giorgia do szkoły średniej i nie wiedzieliśmy, którą wybrać. Pytaliśmy siostry, które prowadziły szkołę podstawową, o możliwość otwarcia także szkoły średniej. Jednak mimo naszych usilnych perswazji nie miały one zasobów do poprowadzenia takiego projektu. Mój mąż stwierdził wówczas: „Jeśli siostry nie otworzą szkoły, my to zrobimy”.
Będąc wtedy w ciąży z piątą córką, pomyślałam, że to taki szalony pomysł, który rozejdzie się po kościach, i puściłam to mimo uszu. Anna Maria urodziła się 29 kwietnia, a w okolicy 15 maja Marco zaczął wracać do pomysłu szkoły. Wzięłam się więc do pracy, szukając dyspozycyjnych nauczycieli. W odpowiedzi słyszeliśmy tylko: NIE.
Po co jednak tworzyć wolną szkołę?
M: Szkoła powinna służyć wychowaniu, nie socjalizacji. Edukacja jest przekazywaniem prawdy – jak mawiał Chesterton – tak więc jej celem nie jest przekazywanie opinii na temat życia, ale prawdy. Można się z tym nie zgadzać, jednak my tak to widzimy. W przeciwnym razie nie wychowujesz ludzi, ale niewolników.
F: Nad wejściem do szkoły, która, powiedzmy to, ostatecznie powstała, umieściliśmy słowa Benedykta XVI:
F: Wracając do naszej opowieści, po całej serii „NIE”, które usłyszeliśmy, w końcu nadeszło „TAK” ze strony chłopaka, który właśnie obronił się na filologii i zgodził się u nas uczyć. Gdy Marco mi o tym powiedział, zrozumiałam, że nie ma już odwrotu i wyrwało mi się: „O, Boże!”.
Z czasem nauczyłam się ufać intuicji mojego męża, który ma doskonałą jasność co do swoich zamysłów, a nie wszyscy mogą się tym pochwalić. Gdy byliśmy narzeczonymi, często z nim dyskutowałam, później zobaczyłam, co potrafi i nauczyłam się podążać za nim.
M: Ale nasz pojedynek nadal trwa…
F: Wbrew zdrowemu rozsądkowi ruszyliśmy ze szkołą: jak na ironię, ogłoszenie o zapisach daliśmy na koniec sierpnia, gdy wszyscy zapisali już dzieci do szkoły, a nawet zakupili już podręczniki. We wrześniu jedynym uczniem zapisanym do naszej szkoły był Pier Giorgio. Nikt nigdy wcześniej nie słyszał o nauczaniu domowym, my podjęliśmy tę próbę, mając na uwadze to, że statek do żeglugi potrzebuje kapitana i załogi, którzy płyną w tym samym kierunku. W szkole państwowej rzadko się to zdarza.
M: Brakuje kursu, czyli miejsca, do którego zmierzamy!
F: Dlatego od samego początku za patrona obraliśmy Chestertona, zainspirowani jego myślą: „To, co martwe płynie z prądem, tylko coś żywego może płynąć pod prąd”. Nie musimy na wszystko pasywnie się zgadzać, możemy zrobić coś innego. Pomógł nam także Franco Nembrini, który stworzył podobne dzieło.
M: W czasie jednej z naszych rozmów telefonicznych stwierdził: „Oszalałeś!”. Odpowiedziałem mu: „Tak, ale czy ty przypadkiem nie zrobiłeś tego samego?”, a on na to: „Jesteś szalony, więc uda ci się także to”.
F: Szkoła wystartowała z 4 uczniami na pokładzie. Wszystko robiliśmy sami: od wyboru podręczników po zdobywanie środków i dyskusję na temat programu nauczania.
M: Absolutnie tak, trzeba być trochę szalonym. Czy nie tak mawiał Steve Jobs: „Stay foolish”? Czyż nie podoba nam się ta idea? Czemu by nie przenieść jej na płaszczyznę wychowania naszych dzieci? Nie zostawię naszym dzieciom wielu dóbr materialnych, ale pozostawię im pewien system wartości.
F: Teraz nasz najstarszy syn, Pier Giorgio, studiując prawo, chce jednocześnie uczyć w szkole Chestertona. Dla nas jest to wyraz wdzięczności. Tworząc tę szkołę, leżał nam na sercu rozwój człowieka w wymiarze kulturalnym, ludzkim i duchowym – dla harmonijnego rozwoju osoby niezbędny jest wzrost w tych właśnie trzech aspektach. Podsumowując: szkoła istnieje już od 10 lat, uczęszcza do niej 70 uczniów. W tym momencie mamy szkołę średnią, liceum ogólnokształcące, szkołę zawodową elektryczną, szkołę kształcącą w kierunku kosmetyki, od tego roku ruszyła również szkoła hotelarska.
Gdy miałam 20 lat, mocno trafiły do mnie te słowa Jana Bosko: „Daj mi dusze, resztę zabierz”. Rozbrzmiewają w moim sercu do tej pory. Bóg wziął mnie za rękę i poprowadził. Nawet wówczas, gdy nic nie rozumiałam, On szedł przede mną i pisał moją historię. Dziś, jako dorosła osoba, dziękuję Mu, ponieważ to On to wszystko uczynił.