Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Kiedy wsiadła do samochodu po wizycie lekarskiej, z radia sączyła się piosenka I can’t help myself. Przed chwilą dowiedziała się, że serduszka jej córeczek przestały bić. Była w szesnastym tygodniu ciąży.
Ta piosenka będzie z nią jeszcze wiele razy. Zwłaszcza w łazience, kiedy pod strumieniami prysznica będzie chować łzy. Tak żeby dwuletni synek nie widział.
– Kiedy dowiedziałam się o ciąży bliźniaczej, pomyślałam: jak? skąd? ja sobie nie poradzę... Byłam załamana. Ale kiedy zobaczyłam radość męża, który wołał, że to przecież cud, trochę mi ulżyło. Zaczęłam się cieszyć: w końcu tylko dwie ciąże, a trójka dzieci! – wspomina.
Miała ogromne poczucie winy, że dziewczynki umarły przez nią. – Bo ich nie chciałam… Bo bałam się, że nie podołam. Byłam zbyt wygodna. Może to poczuły i nie chciały do mnie przyjść?
Przez kolejny miesiąc bezskutecznie czekała, aż zacznie się samoistne poronienie. W końcu trafiła do szpitala. – Po trzech dniach, mimo silnych leków, nie dałam rady poronić. Musiałam mieć zabieg. Kiedy się wybudziłam, miałam w sobie bardzo duży lęk. Co się stało z moimi córeczkami? Dlaczego ich nie ma? Lekarz przed zabiegiem zapytał, „czy ja będę te dzieci chciała, czy to będzie odpad medyczny”. Nie udźwignęłam tego, rozpłakałam się.
– Powiedziałam tylko, że ja ich tutaj nie zostawię.
Wyszła za mąż w czasie studiów. Rodzina ostrzegała, że jako mama wcale tych studiów może nie skończyć. Ona jednak się tego nie bała. Chciała mieć dzieci i już. Oboje z mężem chcieli. – Po kilku miesiącach byłam w ciąży. Nie miałam pojęcia, że tak trudno jest donosić ciążę. Szczerze, myślałam, że jak chcesz mieć dziecko, uprawiasz seks i tyle. Przecież tyle wpadek zdarza się na dyskotekach… A to wcale nie tak.
O pierwszym poronieniu dowiedziała się w dziesiątym tygodniu. – Zaczęłam plamić. W drodze do szpitala nawet nie pomyślałam, że coś może być nie tak.
Lekarz zapytał, czy o tym, że serce dziecka nie bije, powie mężowi sama, czy ma jej w tym pomóc.
Wróciła do domu i uklęknęła. – Przecież Jezus wskrzesza umarłych. Dlaczego nie może tego zrobić tym razem? Czemu moje dziecko nie żyje?
– Na wczesnym etapie ciąży dostajesz tabletkę. Po jakimś czasie zaczynasz krwawić. Ból brzucha, wymioty, biegunka, trzy, cztery godziny i „po sprawie”. Bardzo chcieliśmy pochować nasze pierwsze dziecko. Ale żeby to zrobić, trzeba znać płeć, więc oddaliśmy fragmenty ciała do badania. Nie było możliwości, żeby odebrać je z powrotem. To była dziewczynka. Agata Antonina.
O kolejnej ciąży Aneta dowiedziała się dokładnie rok później. Już nie podchodziła do niej ze spokojem. Dbała o dietę, przyjmowała suplementy, unikała ryzykownego sportu. – 12 tygodni i znowu to samo. Byłam wściekła na maksa na Pana Boga.
Tym razem tabletki poronne podano jej w szpitalu. – Miałam już normalne wody płodowe, jak przy porodzie.
Zaczęli robić z mężem badania, by wiedzieć, co jest nie tak. – Okazało się, że mam wadę genetyczną, która powoduje poronienia. Nie ma na to wpływu – jak się chromosomy dobrze rozlosują, to się uda. Jak nie, to nie. Oprócz tego mam problemy z krzepliwością krwi, ale zastrzyki przez całą ciążę i połóg, każdego dnia, rozwiązują ten problem. Nie przyswajam też kwasu foliowego – opowiada.
Miała już pełny obraz medyczny. Wiedziała, że jest szansa, więc poczuła nadzieję.
Jej trzecia ciąża trwała 5 tygodni.
Miała wtedy dwadzieścia sześć lat. Od pięciu była mężatką. O tym, że serduszko jej pierwszego dziecka nie bije, usłyszała w dziesiątym tygodniu, na planowanej wizycie u ginekologa. – Przez trzy tygodnie wcześniej miałam poczucie, że coś jest nie tak. Wszyscy jednak mówili, że będzie dobrze, więc wierzyłam, że to tylko hormony.
Przez kilka dni byli z mężem sami. Próbowali sobie to jakoś poukładać. – Potem przyjechała moja mama. Nie chciałam za bardzo o tym rozmawiać, ale ważna była dla mnie jej obecność. Pamiętam, jak przez cały dzień malowałam płot w ogrodzie. Wszystko wydawało się takie nierealne... Miałam wtedy cel: przetrwać następną godzinę, a po niej kolejną. Przetrwać każdą minutę – wspomina.
Po tygodniu od wizyty krwawienie nie następowało, więc Kinga zgłosiła się do szpitala.
– Czekałam przed budynkiem, aż zrobią mi test na COVID-19. Mąż nie mógł być wtedy ze mną. W szpitalu były za to kobiety w ciąży. Pamiętam ten odgłos bijących serc innych dzieci, rejestrowany podczas KTG. To on połączył mnie z rzeczywistością. Wszystko nabrało realności. Jakby jakaś zapora pękła. Płakałam. Strasznie chciałam, by dziecko zostało we mnie… Rozmawiałam ze swoim lekarzem, z anestezjologiem. Sama procedura i wszystko wokół było dla mnie jasne, czułam się bezpiecznie. Ale ktoś przez pomyłkę nie zostawił dla mnie obiadu. Byłam na czczo od ubiegłego dnia do osiemnastej. Strasznie głodna i obolała. Na szczęście miałam własne leki przeciwbólowe, bo personel nie chciał mi dać silniejszych. Wyszłam do domu tego samego dnia późnym wieczorem. Krwawiłam jeszcze kilka dni. Ale następnego dnia już prawie nie bolało.
Po zabiegu łyżeczkowania Kinga czuła pustkę. Tęsknotę. Ale też i ulgę.
Doświadczyła strat na różnych etapach ciąż. Na tych wczesnych, o których wiedziała tylko dzięki prowadzonym obserwacjom. Aż po taką w dziesiątym czy dziewiętnastym tygodniu.
– Kiedy w dziewiętnastym tygodniu zaczęły sączyć mi się wody, mąż odstawił mnie do szpitala. Ordynator wydał wyrok: „To wczesna ciąża, więc nie będą jej ratować. Płód i tak nie przeżyje. Nie ma o co walczyć”. Gdy płakałam, usłyszałam, że to przecież czwarta ciąża, mam już dzieci w domu. Nie powinnam rozpaczać, bo nikt normalny nie decyduje się na czwarte dziecko. To musiała być wpadka.
Gdy zaczęły się skurcze, okazało się, że nikt nie przygotował gabinetu zabiegowego. Na szybko wynosili z niego stosy kartonów. – To tam odstawił mnie mąż. Nie wiem tak naprawdę, kto wtedy bardziej cierpiał i płakał – ja czy on. Gdy maluszek wyszedł na świat, chciałam go zobaczyć, przytulić, ale mi nie pozwolono. Nie wiem nawet, czy żył, czy jego serduszko biło. Ululali mnie i wyczyścili. Gdy doszłam do siebie, położyli mnie na oddziale położnictwa. Leżałam tam długo. Dziewczyny obok się zmieniały, tuliły maluszki, ściągały mleko…
– Miałam 26 lat, byliśmy razem od 6 lat. Chcieliśmy się pobrać, ale czekaliśmy na lepsze finansowo czasy. Nie było nas stać praktycznie na nic. Jak można się domyślić, ciąża była nieplanowana. Na początku czułam strach, ale szybko pojawiła się też radość. Moja rodzina pogratulowała mi ciąży – mimo że byliśmy przed ślubem. Gorzej było ze strony przyszłych teściów. Dostaliśmy ochrzan, jakich mało. Nie czułam żadnego wsparcia z ich strony.
W jedenastym tygodniu usłyszała: „Serduszko nie bije”. – Doktor dał mi skierowanie do szpitala na zabieg łyżeczkowania. Wytłumaczył, jak wszystko będzie wyglądało, chociaż nic do mnie wtedy nie docierało. Wracałam do domu i łzy cały czas leciały mi po policzkach.
W szpitalu Monika leżała z dziewczynami w zaawansowanej ciąży i jedną po poronieniu. – Kiedy ciężarne miały badanie i słychać było bicie serduszek dzieci, płakałam w poduszkę. Nikt nie zaproponował mi rozmowy z psychologiem. Chętnie bym z niej skorzystała.
– Niektórym chyba ulżyło, że „problem sam się rozwiązał”. Bo co by ludzie mówili o nieślubnym dziecku... Płakałam tydzień. Później zaczęłam się zabierać do życia.
Monika nigdy nie usłyszała, że to nie jej wina.
Magda chodziła od lekarza do lekarza, od dietetyka do dietetyka. Szukała prawdy. Może jej córki zmarły dlatego, że nie jadła mięsa? – Wszyscy mówili, że to niemożliwe. Są przecież takie części świata, w których kobiety nie mają dostępu do białka zwierzęcego, i rodzą zdrowe dzieci. Są też takie dziewczyny, które w pierwszym trymestrze ciągle wymiotują i jedzą na przykład same jabłka. Lekarz stwierdził, że wszystko jest w mojej głowie, ale mnie to nie zadowalało.
Szukała potwierdzenia. Kogoś, kto powie: dziewczyno, masz rację, to twoja wina. – Nikogo takiego nie znalazłam. Zastanawiałam się, gdzie jest koniec tej mojej wędrówki. Był we mnie. To ja musiałam zmierzyć się ze swoim sumieniem.
Kasia słowa wsparcia dostała tylko od męża i przyjaciółki. – Od teściowej słyszałam, że może gdybym zwolniła tempo, toby się tak nie stało… To poczucie winy ciągnęło się za mną bardzo długo. Jeszcze czasami, po piętnastu latach, coś „pyka”.
Dla Kingi poronienie było trudne. – Ale jednocześnie nie mam poczucia winy, że to się stało. Nie mam pretensji. Dla większości z nas to czas straconej nadziei, poczucia pustki, tęsknoty. A przecież zdarza się w co szóstej ciąży. To doświadczenie nie jest czymś, co spotkało tylko mnie. Są nas tysiące.
Kiedy Magda leżała w szpitalu, jej mąż organizował pogrzeb. Pierwszy ksiądz odmówił – zaproponował symboliczny pochówek. Drugi, gdy o tym usłyszał, wściekł się. Polecił nadać dziewczynkom imiona i pomógł wszystko zorganizować.
– Pojechałam wybrać trumnę. Dwie godziny przed pogrzebem zabrałam dziewczynki z prosektorium. Otworzyliśmy je. Były w dwóch małych pudełeczkach oznaczonych czerwonym krzyżykiem. Jedna dziewczynka była przykryta łożyskiem, nie było jej widać. Ale druga… Nie jestem w stanie zapomnieć tego widoku. To było po prostu dziecko. Miała główkę, widać jej było zalążek mózgu. Oczy po bokach, rączki i nóżki. To był mały człowiek. Nie jakaś kuleczka ani piesek, tylko człowiek. Nasze dziecko.
Magda i jej mąż chcieli się w taki sposób z córkami pożegnać. Dziś uważają, że to dobra decyzja.
– Na początku myśleliśmy, że na pogrzebie będziemy sami. Ale pomyślałam, że przecież nie tylko ja mam prawo do tych dzieci. One mają też dziadków, rodzinę.
Kiedy msza pogrzebowa się zaczęła, Magda nie umiała się uspokoić. – Wypłakałam się, a potem siedziałam otępiała. Słuchałam, co mówił ksiądz. A mówił, że w momencie naszej śmierci one po nas wyjdą i my od razu je poznamy. Dobrze to z mężem zapamiętaliśmy.
– Msza się skończyła. Moment, w którym musiałam wziąć tę trumnę do ręki i przejść z nią przez kościół, był najgorszym momentem mojego życia. Nie w taki sposób się nosi swoje dzieci.
– Ciężko mi było odejść od miejsca na cmentarzu. Wydawało mi się, że jest im bardzo zimno – to był luty. Miałam poczucie, że one miały we mnie ciepło. A tutaj ziemia taka zimna… Nie przytuliłam ich, nie ugrzałam. A przecież malutkie dzieci potrzebują dużo ciepła.
Aneta też zdecydowała się odebrać ciało swojego drugiego dziecka. – Wzięłam je w ręce. Było zawoskowane. Miało udo, ręce… Włożyłam je do trumny. Na pogrzebie byliśmy z mężem sami. Śpiewaliśmy, czytaliśmy czytania. Było ciężko, ale z każdą chwilą czułam większy pokój.
Kasia straciła dziecko w 2006 roku. Dopiero kilka miesięcy później zmieniły się przepisy, które pozwalały pochować nienarodzone dziecko. – Moja przyjaciółka wywalczyła ze szpitalem, żebym mogła pochować synka. Sfinansowała cały pogrzeb i wszystko z tym związane.
Kinga nie miała potrzeby fizycznego pożegnania. – Nie zrobiłam też pogrzebu indywidualnego. Ale rozważam, by wybrać się na grób dzieci nienarodzonych tego szpitala. Zostałam poinformowana, gdzie jest.
Czas, w którym Magda czekała na poronienie, był dla niej jedną wielką pustką. Kiedy go wspomina, mówi o nim: nic. – Dopiero później te emocje się pojawiały. Bardzo długo rozpaczałam, że to są dzieci, których nigdy nie przytulę. Zaczęłam więc ciągle przytulać mojego synka. Wcześniej zasypiał obok mnie, teraz – na moich rękach. A już wtedy nie za bardzo chciał się przytulać. Wolał eksplorować świat niż kleić się do mamy.
Nauka mówi o tym: syndrom pustych ramion.
Kinga chciała znów być w ciąży. Miała silny syndrom pustego brzucha. – To było trochę paradoksalne, bo bardziej i z większą pewnością chciałam dziecka po poronieniu niż przed zajściem w ciążę. Pamiętam też, że już kilka dni po zabiegu łyżeczkowania miałam ochotę na seks.
Po stracie dzieci Magda przeżyła duży kryzys wiary. – Stałam w kościele i zastanawiałam się, co ja tam robię. Przecież już w to nie wierzę…
Aneta bez wiary nie dałaby rady. – Pamiętam mszę, na której ofiarowałam Mu wszystkie nasze dzieci. Oddałam Mu cały ten trud, ból, wszystko, co mi ciążyło. Widziałam, jak Maryja trzyma moje dzieci na rękach. Widziałam, że jest im dobrze. I wtedy zrozumiałam, że to nie jest strata. To, że moje dzieci są z Nim, a nie ze mną, to największe szczęście świata. Nie muszę się o nie martwić. Nie jestem odpowiedzialna, żeby pokazać im drogę do zbawienia. Jeśli one są szczęśliwe, to ja, jako matka, też. Zostało mi tylko zaakceptowanie tego, co On chce.
Kiedy Magda leżała w szpitalu, poprosiła męża, by jej nie odwiedzał. Wiedziała, że ma trzy dni na to, żeby się wypłakać. W domu czekał na nią dwuletni synek. – To był czas, który nas z mężem od siebie oddalił. Miałam poczucie, że on ucieka w pracę i nie przeżywa tego. Że może wcale mu na tych dzieciach nie zależało.
Nie wiedziała, że jej mąż jeździ na cmentarz co drugi dzień. Zorientowała się, kiedy zobaczyła na grobie kwiaty, które ktoś przyniósł na Dzień Kobiet. Robiła wywiad po rodzinie. Mąż był ostatnią osobą, którą o to zapytała. Dopiero wtedy przyznał, że tęskni za dziewczynkami.
Jeszcze wtedy nie umiała mu powiedzieć, jak bardzo sama czuje się winna.
Dla Moniki i jej narzeczonego strata dziecka też wiązała się z kryzysem. – Był przy mnie cały czas, ale szybko zaczęliśmy się kłócić. Miałam wrażenie że cierpię bardziej niż on, a tak naprawdę ja wylewałam łzy na wierzch, a on cierpiał po cichu.
Kinga podkreśla, że poronienie to nie tylko cierpienie kobiety. – Byliśmy w tym wydarzeniu razem. W zasadzie było ono dla mojego męża równie dużym przeżyciem, chociaż oczywiście nieco innym. To też była dla niego utrata dziecka, którego oczekiwał. Powiedziałabym, że mnie wspierał, jednak prawda jest taka, że oboje potrzebowaliśmy wtedy wsparcia i oboje się wzajemnie wspieraliśmy.
Mąż Kasi milczał, kiedy mówiła, że nie chce o tym gadać. Albo kiedy chciała przeleżeć cały dzień. Podawał tylko kubek herbaty. – Był przy mnie i znosił moje zmienne nastroje. Pomagał mi wyjść z depresji, wspierał i kochał bezgranicznie.
Teraz, każdego 15 października, mąż idzie z Kasią i dziećmi na cmentarz. – Dzieci nie wiedzą, że mają więcej rodzeństwa w niebie, wiedzą tylko o bracie. Ale ja palę znicz dla moich wszystkich aniołków. Ten dzień jest dla mnie szczególny i cieszę się, że mąż pozwala mi się wtedy posmucić czy pomarzyć, jakby to było, gdyby były z nami… Jest ze mną, rozmawia albo daje mi „wolne” – w zależności, czego potrzebuję.
Magda miała poczucie, że ociera się o szaleństwo. – Bałam się o swojego synka. Że mu się coś stanie, że jego też stracę. Zaczął spać w łóżku ze mną i mężem. Z czasem te emocje ustępowały. Przechodziłam przez wszystkie etapy doświadczania żałoby.
Kiedy była w ciąży z kolejnym dzieckiem, nie liczyła, w którym jest tygodniu. – Starałam się zdrowo odżywiać. Chodziłam na basen, siłownię, spotykałam się z ludźmi, do ósmego miesiąca pracowałam. Byle nie myśleć.
Na przetrwanie czwartej ciąży Aneta miała swój sposób. – Codziennie zastrzyki, codziennie różaniec. Codziennie modlitwa: jeśli tylko chcesz, jeśli taka jest Twoja wola, to pozwalam Ci wziąć moje kolejne dziecko, które noszę pod sercem. Świadomie godzę się na to…
Ale podczas każdej kolejnej wizyty w gabinecie serduszko dziecka dalej biło. Tak pojawiła się Kornelia. A potem Laura.
Kinga jest dziś w czwartym miesiącu drugiej ciąży. – W pierwszym trymestrze robiłam więcej badań, niż jest to niezbędne. Odczuwałam bardzo silny niepokój. Zaczęłam chodzić do psychologa. Ale cieszę się tą drugą ciążą. I nie mam też, mimo obecnego lęku, dziwnego uczucia, że coś jest nie tak.
Od śmierci pierwszego dziecka Moniki minęło osiem lat. – Chyba jeszcze nie poradziłam sobie ze stratą, raczej ją wyparłam.
Na drugą ciążę zdecydowali się z mężem po trzech latach. – Bałam się bardzo, że skończy się tak samo. Kilka razy nie wyczuwałam ruchów i myślałam, że to już koniec. Za kolejne trzy lata znów zaszłam w ciążę i strach był taki sam.
Następne ciąże Kasi były trudne i zagrożone, więc bała się cały czas. Ale do dwudziestego tygodnia szczególnie. – Nie do końca umiałam uwierzyć, że tym razem będzie inaczej.
– Po tamtym poronieniu w dziewiętnastym tygodniu (absurd – urodzenie dziecka w bólach nazywa się poronieniem, bo nie ten tydzień…) przeżyłam książkową żałobę. Kilka lat później, gdy straciliśmy dziecko w dziesiątym tygodniu, nie pozwoliłam sobie na to. Starszy syn walczył o życie w szpitalu, więc skupiłam się na nim… To wszystko odezwało się kilka lat później. Kiedy mnie skosiło, nadałam dziecku imię i odbył się symboliczny pochówek.
Nie ma jednego sposobu przeżywania poronienia. Nie ma też jednego sposobu wspierania w tym doświadczeniu. Kinga podkreśla: – Warto nie wydawać sądów w stylu „ale musisz cierpieć….”. Bo tak nie musi być. Lepiej zapytać: „Jak się z tym czujesz? Jest coś, co by ci pomogło? Co ja mogę zrobić dla ciebie?”. Nie ma też sensu udawać, że nic się nie stało. Omijanie tego tematu nie powoduje, że on znika.
Kasia jest wdzięczna, że miała przy sobie przyjaciółkę. – Była ze mną w każdej wolnej chwili, chodziłyśmy na spacery, dużo rozmawiałyśmy. To ona mi powiedziała, że mam prawo do żałoby. Ona pisała pisma do dyrekcji szpitala, by wydali nam ciałko dziecka. Szpital nie zaproponował żadnego wsparcia. Na naszą prośbę przeniesienia na ginekologię dostałyśmy odmowę. Jedyne co, to przymykali oko na to, że mnie nie ma w sali. Poza obchodami mogłam być na spacerach lub w domu.
– Pół roku później przy wigilijnym stole ciotka męża powiedziała, „że też straciła dziecko, ale takich cyrków jak pogrzeb nie urządzała. A ja wymyślam”… Nie rozmawiałam z ludźmi, bo na hasło, że poroniłam, pojawiało się zamieszanie i jakieś głupie „no tak się zdarza” albo gorsze: „będziecie mieć kolejne” czy „macie już dzieci”.
– Nie można udawać że nic się nie stało… – podkreśla Kasia. – Trzeba pozwolić rodzicom się wypłakać, wygadać… Zrozumieć, że nie chcą iść na spotkanie, gdzie są małe dzieci. Że nie chcą być w towarzystwie kobiety w ciąży… Życie toczy się dalej, ale dla takiej aniołkowej mamy to życie jest pozbawione jednego małego kawałeczka. Nieważne, czy ten kawałeczek miał kilka tygodni czy kilkanaście – ona straciła swoje dziecko… Nigdy z niczyich ust nie powinno paść, że nic się nie stało. A jedynie: „Chcę ci pomóc. Czego potrzebujesz?”.
Jeśli straciłaś dziecko, pamiętaj: nie jesteś sama. Nie jesteście sami.
Kinga: – Jest nas bardzo dużo. Nie mam pojęcia, co czujesz, wiem natomiast, że każda emocja, jaką przeżywasz, jest adekwatna. Masz prawo czuć to, co czujesz i przeżywać tak, jak przeżywasz. Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić, powiedz. Może jeszcze nie wydaje ci się to możliwe, ale ten ból nie będzie trwał wiecznie. To, że minie, nie znaczy jednak, że wszystko będzie jak wcześniej, jakby to się nie wydarzyło.
Magda: – Było mi już widać brzuszek. Sąsiedzi widzieli. A potem nagle nie ma tego brzucha. Nie musiałam nic mówić. Sąsiadka jedna, druga, koleżanka odzywały się: ja też… ja też… ja też… To trzeba po prostu przeżyć. Trzeba dużo czasu, ale przyjdą takie dni, że spojrzysz na to inaczej. Chociaż nigdy tego nie zrozumiesz.
Aneta: – Pamiętaj, masz prawo przeżywać tę żałobę, jak długo chcesz.
Kasia: – Jeśli pomaga ci płacz, to płacz. Jeśli krzyk, to jedź do lasu i krzycz, ale nie udawaj, że nic się nie stało. Daj sobie czas, przeżyj żałobę – nie jeden dzień, ale nawet i rok. Nadaj dziecku imię. Jeśli możesz, pochowaj je. Jeśli nie możesz, zapal znicz na grobie dziecka utraconego czy w innym miejscu. Jeżeli jest potrzeba, skorzystaj z pomocy psychologa czy psychiatry.
Monika: – Nie jesteś winna.
*Imię bohaterki zostało zmienione.