Z ks. dr. Grzegorzem Strzelczykiem, proboszczem parafii pw. św. Maksymiliana Marii Kolbego w Tychach, doktorem teologii dogmatycznej, członkiem zarządu Fundacji Świętego Józefa Konferencji Episkopatu Polski, autorem m. in. książki „Felietony zza Hołdy” (2021), rozmawia Małgorzata Bilska.
Małgorzata Bilska: Parafia św. Maksymiliana Marii Kolbego w Tychach ma nietypową stronę internetową, zarówno jeśli chodzi o grafikę jak i rozkład treści. Nigdzie nie widziałam tak czytelnie i sympatycznie ujętych zasad sanitarnych na czas pandemii. To księdza projekt?
Ks. dr Grzegorz Strzelczyk: Mój pomysł i moje wykonanie. Kiedy zostałem proboszczem, stworzyłem nową stronę. Wcześniej był taki „standard parafialny”. Z pierwszego wykształcenia jestem informatykiem i wiedziałem jak to zrobić, nie musiałem prosić o pomoc żadnych firm. To daje większą swobodę.
Jest kreatywna.
Nie uważam, żeby było tu coś szczególnie kreatywnego. Moim priorytetem są potrzeby użytkowników czyli (mobilnych) parafian. Strona jest zrobiona tak, żeby mogli szybko znaleźć rzeczy, które są im na bieżąco potrzebne. Sugeruje też pewne rozwiązania. No i kiedy coś się u nas dzieje, strona to odzwierciedla.
Ujęło mnie przedstawienie obostrzeń sanitarnych. Nie czuje się tu przymusu tylko potrzebę ochrony zdrowia. Sporo księży uznało je za zamach na wolność religijną, jakby wiara uodporniała na wirusy a świątynie były… azylem sanitarnym. Z drugiej strony sfera duchowa zdecydowanie dominuje nad urzędową. Są zakładki: żal doskonały, komunia duchowa itd.
To pokazuje moje priorytety duszpasterskie. W czasie pandemii trzeba było ludziom przede wszystkim wytłumaczyć, że chociaż mają trudność z fizycznym uczestniczeniem w liturgii, to nie są odcięci od Pana Jezusa i od sakramentów. Od tego mamy żal doskonały, komunię duchową. Dzięki nim można przyjmować sakramenty bez widzialnego znaku.
Te informacje były jedną z pierwszych rzeczy, jakie moi parafianie otrzymali w formie krótkich instrukcji zaraz po wybuchu pandemii. U nas nie było lamentu, że „zabierają nam sakramenty”. Nie da się zabrać sakramentów. Straciliśmy ich wspólnotowe przeżywanie. A to nie to samo.
Przy zaproszeniu na mszę, adorację, modlitwę, jest adnotacja: „epidemia, uczestniczymy w maseczkach”. Faktycznie tak jest?
Jeżeli się umawiamy na maseczki, to wszyscy. Wtedy obostrzenia mają sens. W naszej parafii wszyscy uczestniczą we mszach w maseczkach. Parafia jest spora, liczy ponad 4000 osób.
W książce „Felietony zza hołdy” czytałam zabawny opis, jak chodziliście z wikarym po kolędzie. Co w proboszczowaniu (ksiądz ma świeże spojrzenie jako naukowiec) jest najtrudniejsze?
To, że z większością parafian nie mam bezpośredniego kontaktu na co dzień. Nawet kolęda go nie daje a w tym roku jej nie było. Największy kłopot mam z dotarciem do ludzi, którzy nie uczestniczą w życiu parafii. Pandemia zablokowała jakieś 70 procent możliwości działania a przecież żeby ludzi zainteresować wiarą, sprowadzić do kościoła, trzeba się z nimi osobiście spotykać. Bez tego niewiele da się zrobić.
A co jest najważniejsze?
Budowanie więzi. Robienie czegokolwiek razem, żeby przełamać anonimowość. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką wprowadziłem, było żegnanie się z każdym po zakończeniu mszy. Moment podania ręki, wymiany uśmiechów, rozmowy, pomaga przełamać lody.
Kolejna ważna rzecz – trzeba „udostępnić się” ludziom. Numer mojego - i wikarego - telefonu komórkowego parafianie dostali przy pierwszej kolędzie. Wisi też na stronie internetowej, na kartce przy konfesjonale, na skrzynce na listy. Ludzie wiedzą, że mogą w każdej chwili zadzwonić; że księża są dla nich dostępni.
Właśnie takie rzeczy sprawiają, że zaczynają budować się więzi. Dopiero kiedy one powstaną, można prowadzić poważniejsze rozmowy, działania. Ludzie zaczynają komunikować potrzeby i możliwości w bardziej odważny sposób. A jeśli dostaną trochę formacji - w głębszy sposób. Potem da się już przejść do dalszych etapów pracy.
Bardzo często słyszę od nowo mianowanych biskupów, że zaczną posługę od słuchania ludzi.
Nie bardzo wiem co to znaczy. Których ludzi? Zawsze jest kilkanaście osób, które są jakoś szczególnie związane z parafią – budowały kościół, robią wokół niego różne rzeczy, angażują się itd. Tylko jak się wyłącznie ich posłucha, to usłyszy się rzeczy, które powoli doprowadzą do śmierci naszego duszpasterstwa. Coś, co pasuje wąskiej grupie od lat zaangażowanych, często nie pasuje wszystkim innym… Niekoniecznie prowadzi do otwarcia na tych, którzy już się oddalili.
Może na tej zasadzie niektórzy księża „wykładają” rolę kobiety w Kościele powołując, się na opinie zasłyszane od kobiet? Zwykle są to ich mamy, siostry zakonne pracujące w parafii (lub kurii), aktywne parafianki - bezkrytyczne wobec kościelnych zmian. Kto ma zdanie własne, odrębne, odstaje od grupowej normy. Deklaracja chęci słuchania robi jednak wrażenie.
To dobrze brzmi, że nowy przełożony nie będzie rządził tylko słuchał zwykłych ludzi. Ja oczekuję od przełożonego, że będzie rządził. Będąc duszpasterzem to ja jestem od tego, żebym wiedział, co trzeba robić. Od tego wierni mają swojego proboszcza.
Ludzie często nie są w stanie odpowiedzieć na pytania o to, czego potrzebują od parafii, albo co jest istotą wiary. Najpierw trzeba coś zrobić, zobaczyć czy przyjdą. Jak przyjdą –rozmawiać. Sprawdzić, czy to, co proponuję, ludziom odpowiada, dociera. Jeśli nie – skorygować na podstawie komunikatów zwrotnych...
Już wiem, co mnie uderzyło w waszej stronie. Ona nie jest informacyjna. Nastawiona jest na relacje i więzi z ludźmi.
Więcej rzeczy dzieje się na naszym profilu na Facebooku niż na stronie. Jest bardziej dynamiczny. Istotą sprawy jest to, żeby człowiek mógł poczuć, że parafia to jest jego miejsce. Kiedy poczuje, że jest tu u siebie, zaczyna się proces budowania więzi. Nawet nie ze mną jako duszpasterzem tylko z parafią. Z tutejszą wspólnotą. Księża przecież się zmieniają.
Staram się cały czas wrzucać na Facebooka rzeczy, które wyzwolą w ludziach jakiś rodzaj zaangażowania. Choćby to był tylko lajk. Jeżeli posty dodane rano takie, jak: „Szczęść Boże. Błogosławię. Miejcie dobry dzień” mają zasięgi 700-800 odsłon, to znaczy, że to działa.
Prosty gest życzliwości. Żegnanie się przez podanie ręki znam z nabożeństw w zborze ewangelickim. W kościołach katolickich to dziwne…
To nie jest dziwne, tylko trzeba to zacząć robić. Co wymaga poświęcenia ludziom dużo czasu i uwagi. Myślę, że głównym wrogiem więzi jest lenistwo.
A może część księży trzyma dystans, bo boi się utraty autorytetu? Bliższe więzi niosą ze sobą ryzyko odrzucenia, zranienia.
Oczywiście, że tak. Tyle, że nie ma wspólnoty bez więzi. Fundamentalną rzeczą jest więc podjęcie ryzyka. Albo podejmuje się ryzyko i ma się wspólnotę, albo się nie podejmuje - i ma się anonimową masę. Kurczącą się liczebnie.
Więzi – naukowo rzecz biorąc – zawsze są łączące ale mogą być różnego rodzaju. Więzią jest lojalność (ostoja klerykalizmu!) ale też zaufanie, solidarność, miłość braterska. Ostatnio papież pisze o trosce. Który typ jest najlepszy dla wspólnoty parafialnej?
Zdecydowanie najlepsza jest troska. Jeżeli udaje się uruchomić ludzi, żeby coś razem dla kogoś robili, to jest najfajniejsze. Można zacząć w internecie i potem kontynuować w realu, to się zresztą dobrze łączy. To też są dość proste działania.
Prawie co tydzień mamy jedno-dwa ogłoszenia typu „Chcę się pozbyć mebli, oddam za darmo – kto chce?” albo „Trzeba coś ogarnąć, kto może?” itd. Często to już nie przechodzi przeze mnie tylko ludzie sami wrzucają „na grupę” na facebooku. Takie rzeczy na bieżąco budują troskę, cementują wspólnotę. Zbieramy nakrętki, parafianie przynoszą ubrania dla bezdomnych.
Cytat ze zbioru felietonów: „fara pod lasem staje się coraz częściej punktem redystrybucji rzeczy, które ktoś chce komuś dać” (nagrywając wywiad jem pyszne ciasto przyniesione przez parafiankę). Uroczy jest opis sytuacji, gdy ktoś zrobił za dużo przetworów z papryki. Co z nimi zrobić? Dać na plebanię.
Z papryką faktycznie mieliśmy trochę kłopotu ale to normalne. Dzisiaj dostałem chyba z czterdzieści czekolad, kilka litrów oliwy z oliwek – jedna trzecia tych rzeczy już trafiła do ludzi. Tak to u nas funkcjonuje.
Na stronie najlepszy jest pasek: „Powstaje parafialna książka kucharska”. Znajomy ksiądz (Polak) z parafii meksykańskiej w USA nie ma gospodyni. Parafianie się umawiają, która rodzina w danym tygodniu gotuje mu obiad. Cieszy się, bo ma urozmaiconą kuchnię.
Gdyby nie to, że sam lubię gotować, mogłoby być. Dla mnie ważne jest, że prawie codziennie jem obiad z wikarym. Możemy sobie pogadać. Chodzenie na obiady „po ludziach” byłoby jak najbardziej możliwe, jeśli wziąć pod uwagę ilość zaproszeń, które dostajemy - i często musimy odpowiadać negatywnie. A jakby się rozeszło, że regularnie chodzimy na obiady do ludzi, to pewnie trzeba by układać grafik - i to z dużym wyprzedzeniem. Jest jeden warunek. Księża muszą być elementarnie sympatycznymi ludźmi. Bo inaczej nikt ich nie zechce zaprosić poza klerykałami dbającymi o prestiż.