Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Nie wiem jak wy, ale ja znajduję różne powody, żeby nie płakać. Od tego, że „już się pomalowałam”, więc co najwyżej jedną łezkę wolno obetrzeć kątem dłoni, ale „nie rozklejać się” – po takie przeczucie, że gdy zacznę płakać, to nigdy nie przestanę. I płacz będzie jak ulewne deszcze naszej epoki katastrof klimatycznych. Nie do ukojenia. Łzy, jeśli przerwą tamę „trzymania się”, zatopią cały porządek codzienności, zdolność myślenia, robienia, dbania o bliskich.
Naprawdę nie doceniamy, ile kosztuje „trzymanie się”. Gdy tak się trzymamy, bojąc się poczuć własną kruchość, całe ciało pozostaje w napięciu. Kumulujemy emocje, których ani nie poczuliśmy, ani nie nazwaliśmy, więc także nie będziemy mieć szansy, by je zrozumieć. Nie znikną, ale będą nas obciążać jak granaty i tykać w oczekiwaniu na potrącenie zawleczki.
To „trzymanie się” (powstrzymywanie łez, jak zbiornik retencyjny za betonową tamą) ma szlachetne intencje. Jakaś część nas samych naprawdę wierzy, że to ochroni nas przed cierpieniem. Przed utratą poczucia sprawczości albo więzi z innymi ludźmi. Napięcie podpowiada, że tylko „radzeniem sobie świetnie” zasłużymy na akceptację. Odcina czucie nieprzyjemnych rzeczy.
Kiedy się spinamy, wszystko boli mniej. Jeść ani pić też się nie chce, nie czujemy tak bardzo zmęczenia. A co najważniejsze, szybko przebiegamy po żarzących się węglach zawodu, smutku, osamotnienia, wstydu. Hop, i już, nie oparzyły nas. Nic nie poczuliśmy. Wszystko u nas dobrze!
Możemy nawet zapewniać innych: „Nic się nie stało!”. Ktoś mi nawtykał przykrych uwag, ale „nic się nie stało!”. Spłynęło jak po kaczce. Zawaliło się coś, na co miałam nadzieję – „nic nie szkodzi!”. Bo się trzymam. I coś nie pozwala się przyznać nawet przed samą sobą, jak bardzo boli. Jak cholernie jest przykro.
Ubocznym skutkiem powstrzymywania łez i przewlekłego napięcia jest też złość. Im więcej nieprzeżytego bólu, tym więcej złości staje na straży naszych najkruchszych, najbiedniejszych połamanych kawałków. Złość nie pozwoli, by skrzywdzono nas ponownie, więc rozdaje razy na prawo i lewo. Choć ma też bliską siostrę – apatię, która zamraża i odbiera nadzieję.
Łzy przychodzą jak pora deszczowa na wyschniętą, popękaną ziemię „dawania rady”. Po to, by przynieść ulgę. W końcu pozwalają poczuć, że coś nas zraniło. Otwierają zamkniętą bramę prowadzącą do czucia siebie i jeśli przez nią przejdziemy, popatrzymy na siebie w końcu z przejęciem. Zamiast patrzeć obojętnie i mówić: „Nic się nie stało” lub „do wesela się zagoi”. Jak zimna, zajęta ważniejszymi sprawami opiekunka, która została w domu popilnować małego dziecka przez przypadek. A ono ma się szybko nauczyć, żeby „nie robić kłopotu”.
Łzy pozwalają dotrzeć do sedna. Dotknąć własnego bólu, zamiast go unikać, w nadziei, że sam jakoś zniknie (a on, bez zaopiekowania, tylko rośnie). Łzy uciszają tornado. Pomagają wszystko ponazywać. „Jestem wyczerpana”. „Boję się”. „Za dużo się dzieje”. „Sprawiły mi przykrość te słowa”. „Żal mi, że nie stało się to, na co czekałam”. Ciało się rozluźnia. Potrzeby wypływają na wierzch i wreszcie łatwiej je zauważyć. Czasem łzy odsłonią nasze najwcześniejsze deficyty i niezaspokojone głody z bardzo dawnych czasów. I będziemy wiedzieć, że to wtedy „stało się coś” tak bolesnego, że dziś tak łatwo potrąca o tą ranę codzienne „nic”, którego ktoś drugi nawet by nie zauważył.
Kiedy płaczę, nie olewam siebie, ale traktuję siebie poważnie. Otulam siebie łagodnością i czułością. Jak przyjaciela, który może być nie w formie, mieć słaby dzień, wrażliwe serce i cienką skórę. Razem ze łzami daję sobie czas, obecność, uwagę. Płacz nigdy nie jest stratą czasu, ale kontaktem ze sobą. Schodzeniem do własnych głębin, by mogły doznać uleczenia.