Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Pomyślałam, że wyłania się z tego obraz jakiejś trudnej miłości. Jak ojciec, który po powrocie z pracy pyta, co dziecko dostało ze sprawdzianu – i tyle z zainteresowania jego życiem.
Gdyby wymyślić przepis na płytkie i rozczarowujące relacje z bliskimi ludźmi, to brzmiałby on: skupiaj się na sprawozdaniach. Pytaj, co było na obiad w szkole. Gdzie dziecko posiało buty. Czy lekcje na jutro odrobione, a włosy umyte. Jak było w pracy. A potem się zdziw, że odpowiedzi są zdawkowe.
Skazaliśmy na banicję piękne i proste pytanie: „Co czujesz?”. Bywa tak zapomniane, że gdy pracuję z ludźmi, słyszę często w odpowiedzi to, co uczuciami nie jest. „Czuję, że robię za dużo rzeczy na raz”. „Czuję, że on zachowuje się nie fair”. Trudno się skupić się na głębinach własnego serca. Pomagam więc, pytając o ciało. „Co czujesz w ciele?”. Czasem to ciężar na ramionach lub w klatce piersiowej. Albo ból głowy. I wtedy bywa łatwiej dotrzeć do rozczarowania, smutku, złości czy bezsilności.
Rozmowa, która zbliża ludzi do siebie, nie zatrzymuje się na ślizgu po zewnętrzności. Kiedy licealista mówi, że dostał jedynkę z kartkówki, zamiast: „A nie mogłeś się lepiej przygotować?” (bo gdyby człowiek wiedział, że upadnie, toby się położył), można zapytać: „I jak ci z tym jest?”. „Jak się z tym czujesz?”. „Co poczułeś, kiedy zobaczyłeś tę ocenę?”. Możemy też te uczucia zgadywać: „Pewnie się zmartwiłeś?”. To szansa, by usłyszeć, jak było naprawdę. „Nie, wkurzyłem się”.
Jestem przekonana o tym, że najgłębszym wyrazem troski o drugiego człowieka i najkrótszym mostem do bliskości jest właśnie pytanie o uczucia. Gdy ktoś je nam zadaje, czujemy się zauważeni. „Co czujesz?” – pozwala rozwijać się relacji w małżeństwie, karmi życiem przyjaźń, buduje zaufanie dzieci. O ile oczywiście za tym, co słyszymy w odpowiedzi, nie idzie ocena. „No jak możesz się złościć o takie głupoty?”. „Nie przesadzaj, ludzie mają większe problemy”. Wówczas słowa „jak się czujesz?” stają się zwykłą pułapką, a drugi człowiek uczy się, żeby przenigdy o swoich wrażliwych częściach nie mówić. Z czasem też oducza się je czuć. Potem potrzebuje wielu słowników i uważnych uszu kogoś, kto słucha, by próbować coś ze świata własnych uczuć odkopać. A przecież to w nich rozpoznaje, co go porusza, na czym mu zależy, co stracił lub utracić się lęka.
Jeśli człowiek zbliża się do drugiego przez dialog o uczuciach, to jakim cudem Boga może interesować na koniec dnia, czy byliśmy „dobrzy” czy „źli”? Jaka by to była powierzchowna, nieczuła i niewolnicza relacja? Czy po to Jezus całe swoje życie z ludźmi jadł, podróżował i spotykał się – by sprawdzać, czy są moralnie wystarczający? Raczej ten obraz przypomina bóstwa, które trzeba jakoś udobruchać, by się nie rozjątrzyły, gdy my zajęci jesteśmy szlifowaniem swoich cnót. A może przypomina rodziców, którzy patrzyli na dzieci obojętnym i surowym wzrokiem, wierząc, że „zimny chów” wyjdzie im na zdrowie.
Wierzę głęboko, że daleko bardziej niż sprawozdanie z tego, co wyszło dobrze, a co źle, Boga interesuje, jak nam jest. Czy czuliśmy się tego dnia sprawczy i uspokojeni, czy rozbici i zmartwieni. Czy chciało nam się skakać, czy płakaliśmy bezsilnie albo powstrzymywaliśmy łzy, nie mając w głowie miejsca ani dla łez, ani dla siebie samych. Bo w taki sposób powstaje intymna relacja: przez opowiadanie o tym, co czujemy w związku z tym, co się w naszym życiu dzieje, co widzimy, słyszymy i robimy.
On nie jest ani powierzchowny, ani nie zajmuje się nieustannym ocenianiem, „jak nam poszło”. Chce, byśmy mieli wartościowe i głębokie relacje z innymi i ze swoim własnym życiem. I pragnie nas w tym wspierać swoją czułą i kochającą obecnością. Pytaniem: „Jak się czujesz?”. „Jak ci z tym jest?”.
Myślę, że ból straty byłby przeogromny, gdybyśmy kiedyś spotkali Go twarzą i przekonali się, jak niesłusznie traktowaliśmy Go całe życie jak kasę fiskalną, rejestrującą nasze uczynki.