Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Właśnie wychodzimy z epidemii COVID-19. Jako lekarz chorób zakaźnych i katolicki diakon stały znalazłem się w jej środku.
To moja trzecia epidemia. Od 30 lat jestem lekarzem zajmującym się HIV i AIDS. W 2014 r. spędziłem dwa miesiące w Liberii, w środku epidemii eboli. W marcu 2020 r. pomagałem w opiece nad naszym pierwszym pacjentem w [stanie] Rhode Island z zapaleniem płuc wywołanym przez wirusa SARS-CoV-2 i przez ostatni rok pracowałem w środku tej epidemii. Moja wiara, moi pacjenci, moi koledzy z ochrony zdrowia pomogli mi na tej drodze.
Moim pierwszym pacjentem z HIV opiekowałem się w 1983 r. w Nowym Jorku. Epidemia HIV/AIDS rozwijała się na naszych oczach w latach 80. i 90. Opiekowaliśmy się pacjentami, wiedząc, że możemy wygrać bitwę tu i tam, lecząc takie czy inne powikłania zakażenia, ale nie mogliśmy odwrócić procesu niszczenia układu odpornościowego i niemal pewnej śmierci pacjenta.
To były czasy, w których nie dysponowaliśmy jeszcze skutecznymi lekami skojarzonymi, które mogły leczyć HIV. Zamiast tego podróżowaliśmy z pacjentami i opiekowaliśmy się nimi aż do ich śmierci. Odwaga, z jaką tak wielu naszych pacjentów szło tą drogą, wraz ze swoimi rodzicami, partnerami, przyjaciółmi czy rodzeństwem, była lekcją pokory. To była miłość w działaniu. Często zupełnie nieoczekiwana. Rodzice, którzy żyli z dala od swojego syna lub córki, rzucali wszystko, aby zapewnić im opiekę w pełnym wymiarze godzin. Przyjaciele lub partnerzy często rezygnowali z pracy zawodowej, aby być głównym opiekunem chorego. Wiara i modlitwa, nawet wśród tych, którzy nie uważali się za bardzo religijnych, była raczej regułą niż wyjątkiem.
W obliczu tej straty nie można było nie zastanawiać się nad tym, dlaczego ludzkie cierpienie jest takie, a nie inne. Jak to ujął mój hinduski kolega:
Obarczanie się winą bardzo rzadko pomaga nam w samym środku naszego bólu.
W sierpniu 2014 r. wyjechałem do Liberii, aby przez dwa miesiące współpracować z katolickimi klinikami i katolickim szpitalem świętego Józefa, który został zamknięty w samym środku epidemii eboli. Wirus był okrutny, ponieważ uderzał w jednego członka rodziny po drugim. Ebola rozprzestrzenia się szczególnie łatwo, gdy człowiek jest bardzo chory.
Kiedy ktoś został nią dotknięty, jego małżonek, rodzice, dziecko lub rodzeństwo przybiegali do łóżka, aby zapewnić choremu opiekę. Wtedy wirus atakował tę osobę, a kiedy i ona zachorowała, atakował kolejnego członka rodziny, który śpieszył z opieką.
W samym środku tej strasznej i przerażającej epidemii Bóg nie został zepchnięty na margines. Publiczna, głośna modlitwa i wiara w Bożą dobroć były w centrum wszystkich działań i codziennego życia. We wspólnocie liberyjskiej Bóg jest zawsze obecny. Wiara jest życiodajna. Modlitwę odmawia się nie dlatego, że się powinno, ale dlatego, że się chce i pragnie się jej. Msze święte, nabożeństwa odbywały się w każdą niedzielę, mimo epidemii. W czasie ogłoszeń duszpasterskich, jako diakon, ale jednocześnie jako lekarz, mogłem wygłosić parę słów do wiernych i przekazać w ten sposób słowa zachęty o to, by dbać o swoje zdrowie. Był to też czas na swoistą edukację prozdrowotną. Życie wiarą i praca, życie codzienne, nie były traktowane jako coś odrębnego. Jedno przenikało drugie.
1 marca 2020 r. COVID uderzył w Rhode Island. Następne sześć miesięcy było wypełnionych szaloną pracą. Na początku wielu pacjentów, głównie starszych, umierało bez rodzin przy łóżku. Pielęgniarki, które zapewniały im opiekę, były niesamowite. Trwały przy łóżkach, mimo że tak niewiele wiedzieliśmy o wirusie. Nawet wtedy, gdy wielu lekarzy bało się odwiedzać swoich pacjentów osobiście, pielęgniarki były przy łóżkach, pocieszając i dodając otuchy chorym. Osobiście jestem przekonany, że niebo będzie pełne pielęgniarek (to nie jest dogmat teologiczny, ale taka jest moja opinia). Nasz szpitalny kapelan odwiedzał chorych przy łóżku, aby się modlić i udzielać im sakramentów. Sam zachorował na COVID-19, ale na szczęście wyzdrowiał. Najtrudniejsza w tym wszystkim była samotność. Pacjenci byli sami ze swoim strachem i najgłębszymi obawami. A przecież nigdy nie jesteśmy naprawdę sami, ponieważ Jezus jest z nami.
Mój przyjaciel przeżył w szpitalu doświadczenie, które otworzyło mu oczy na obecność Jezusa pośród naszych cierpień. Kiedy był bardzo chory, zobaczył Jezusa stojącego przy jego łóżku. Zapytał Go, jak może nieść swój krzyż. Jezus przecież tak wiele wycierpiał i stracił tak wiele krwi podczas swojej Męki. Jezus odpowiedział: "Ja nie niosłem swojego krzyża sam i ty nie będziesz niósł swojego krzyża sam. Ja ci pomogę". Mój przyjaciel nagle zrozumiał, że jego cierpienie jest złączone z cierpieniem Jezusa, a Jezus jest z nim i mu pomaga.
Częścią tajemnicy krzyża i tajemnicy naszego cierpienia jest to, że nigdy nie jesteśmy sami. Jezus przyciąga wszystkich, którzy cierpią, do swego Najświętszego Serca. Jezus doświadczył najgorszego cierpienia, jakie można sobie wyobrazić i uczynił to z miłości do nas. Prosi nas, abyśmy pomogli Mu nieść Jego krzyż, tak jak Szymon z Cyreny. On też pomaga nam nieść nasz krzyż. Matka Teresa kiedyś powiedziała: