W ostatnich dniach Polskę obiegła tragiczna wiadomość o odnalezionej przez policję dwójce malutkich dzieci, które były zamknięte w domu z martwą mamą. Każdy, kto kiedykolwiek z dziećmi bawił się w udawanie nieżywego (gdy dzieci inicjują taką zabawę), wie, że można to zrobić jedynie na wesoło i tak, by nie pozostawał cień wątpliwości, że udajemy. Ponieważ przeciągnięcie udawania choćby o sekundę skutkuje u dziecka paniką. Można jednak to wszystko potraktować jako wielką metaforę prawdy, że dzieci potrzebują mamy, która jest żywa w środku.
Żywa w środku, to znaczy: dostrzegająca, reagująca, dostępna. Dostrojona do uczuć dziecka (ale nie zalana przez nie). To warunek niezbędny do tego, by dziecko rozwinęło zdrowe poczucie własnej tożsamości. By wiedziało, że jest bezpieczne, kochane, wartościowe. To mama, która słyszy, że dziecko płacze. Która reaguje na: „popatrz”, bierze na ręce, kiedy maluch je do niej wyciąga, odpowiada na pytania. Ale „żywa w środku” to także taka, która umie się angażować w zabawę i eksplorowanie świata z dzieckiem.
Słowo „żywa” oznacza też żywotność: energię, dobry kontakt z życiem, realiami, własnym ciałem, uczuciami i myślami. Tylko tak może pokazać dzieciom, że świat jest dobry, a życie warte przeżywania, gdy sama doświadcza jego piękna. Gdy umie się zatrzymać. Smakować, podziwiać, cieszyć się i nic nie robić.
Niestety może się zdarzyć tak, że stracimy żywotność. Trzy sytuacje, które mi przychodzą na myśl jako pierwsze, to wypalenie, depresja lub żałoba. Gdy mama jest zajęta cierpieniem, jakie przeżywa w środku – czy z powodu braku zasobów, czy też przeżytych strat – ma w swoich myślach bardzo mało miejsca na potrzeby dzieci. Uczuciowo także jest jej się trudno dostroić do ich stanów emocjonalnych.
Staje się kimś, kto nie widzi narysowanego domku z kominem (lub widzi i nie reaguje) i nie słyszy pytań, próśb, płaczu. Dziecko nie umie jednak zrozumieć dorosłego kontekstu i potrafi jedynie wymyślić, że przyczyna tego stanu rzeczy jest w nim. Myśli, że to coś w nim powoduje, że mama emocjonalnie się oddala. To ono jest mało interesujące, nieważne, wadliwe, złe.
W dorosłym życiu będzie miało kłopot z ujawnianiem potrzeb i przeżywaniem siebie jako kogoś wartościowego. Może będzie „zosią samosią”, jak mama, która nie potrafi wołać o wsparcie. Gdy jednak nie wołamy, trafiamy do krainy Braku Sił Na Cokolwiek. Nasze kubeczki są puste i nie ma już z czego nalać.
Wiadomo, że życie niesie wiele trudów i różnym sytuacjom nie da się zapobiec, jak depresja albo śmierć w rodzinie i żałoba. W każdej jednak z sytuacji, jakie wymieniłam, można pomóc mamie i otoczyć opieką dzieci.
Dzieci potrzebują jakiegoś dorosłego opiekuna, który będzie „żywy w środku”: obecny, przytomny, opiekuńczy, zaangażowany, wchodzący w relację z nimi. Mama potrzebuje dużo wsparcia i opieki, by przejść trudny czas i mieć przestrzeń na zajęcie się sobą.
Ale piszę o tym też dlatego, że w redakcji podrzucono mi takie pytanie: „Jak nie popaść w egoizm i łączyć dbanie o innych z byciem dobrym dla siebie?”. Więc pomyślałam, by zacząć na nie odpowiadać od końca. Wypalenie macierzyńskie bywa właśnie skutkiem głębokiej wiary w to, że bycie dobrym dla siebie jest egoizmem. Dlatego można je wyrzucić z życia, wymagać od siebie i robić sobie dowolnie długie listy tasków – bezkarnie. To wiara, że można być dla siebie nieczułym i traktować siebie gorzej jak psa (nawet on ileś potrzebuje spacerować, skakać, jeść i spać), i nie wypłyną z tego żadne szkodliwe konsekwencje.
Nie da się być dobrym dla nikogo, gdy siebie traktuje się surowo albo jak własnego niewolnika. Z kolei bycie dobrym dla siebie nie eliminuje w nas potrzeby bycia dla innych i w relacji z nimi, troszczenia się i ubogacania życia ludzi wokół nas. Mama, która uczy się zabierać siebie na spacer, zachwycać się, pisać pamiętnik albo SMS-y z przyjaciółmi, oddychać głęboko, być dla siebie łagodną, ubierać kolorową sukienkę albo chodzić boso, gdy ma ochotę, a nade wszystko sięgać po wsparcie, uzupełnia swój dzbanek. By w środku być pełną życia.