Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Podczas praktyk w szkole pełniłam kiedyś dyżur na świetlicy. Moja uwaga skupiła się na dziewczynce, która siedziała w odosobnieniu, coś kolorując. Była smutna.
– Hej, nie martw się, za pół godziny przyjedzie autobus i będziesz mogła wrócić do domu – zagadnęłam, żeby trochę podnieść ją na duchu.
– Nie chcę wracać do domu. Nie ma mojej mamy.
– Mama wyjechała? Na długo?
– No długo. Zawsze jak jedzie do fryzjera, to nie ma jej długo – odpowiedziała bardzo poważnym tonem.
Rozśmieszyło mnie to trochę, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że dobrze tę małą rozumiem. Ja też w dzieciństwie nie lubiłam powrotów do domu, gdy nie było mamy. Za każdym razem wtedy – mimo kochającego taty i babci z gotowym obiadem – było jakoś inaczej. Dom wciąż był dobrze znaną mi układanką, jednak niekompletną. W zasadzie… mam tak do teraz.
Dzisiejszy świat wysyła matkom mnóstwo sygnałów, że stale mogą robić coś więcej. Ze sobą i z dzieckiem. Proponuje cały wachlarz zajęć dodatkowych, organizuje wyścig dziecięcych i matczynych umiejętności, a z internetowego kapelusza non stop wylewa złote rady.
Tymczasem życie jest życiem, a macierzyństwo to nie idylla składająca się z twórczych zabaw oraz nieustannej satysfakcji z bycia razem, choćbyśmy nie wiem jak bardzo tego chcieli. I kiedy jako mamy podglądamy, czytamy i porównujemy się – jednym słowem mimo woli dołączamy do tego wyścigu – zamiast przyspieszać, tylko się frustrujemy.
Czujemy się niewystarczające. Niewystarczająco kreatywne, opanowane, cierpliwe. Niewystarczająco dobre. Rozczarowane sobą i macierzyństwem. Niby „tylko” jesteśmy w domu, ale nie panujemy nad nim. Wewnętrznie i zewnętrznie doświadczamy nieustannego chaosu. Zasypiamy z myślą, że znowu zawaliłyśmy. Miało być nas więcej dla dziecka, a znowu pół dnia załatwiałyśmy tony spraw. Miałyśmy nie krzyczeć, a jednak znowu to zrobiłyśmy.
Kiedy dziś wieczorem przy usypianiu te myśli krążyły mi po głowie, spojrzałam na moje dzieci – jedno wtulone w moją dłoń, drugie czekające, aż moja druga dłoń pogłaszcze je po plecach. Nie miały mi nic za złe. Ich spokojny wyraz twarzy zdawał się mówić „dobrze, że jesteś, mamo”.
Dotarło do mnie, że w macierzyństwie wcale nie chodzi o to, aby być supermamą. Chodzi o to, aby być. Widzę to każdego dnia, kiedy tak często słyszę „mamo!”. Kiedy gotuję, a chłopcy automatycznie przynoszą zabawki do kuchni, żeby być bliżej. Kiedy dobijają się do drzwi łazienki. I kiedy biegną o poranku, żeby się przytulić.
Wiem. Czasem to „tylko” bycie dla dzieci jest najtrudniejsze na świecie. Nie zawsze przybiera formę bardzo produktywnego, wspólnego czasu. Bywa jedynie czuwaniem. Ale dla naszych dzieci sama obecność jest niesamowitą wartością, która pozostanie w ich sercach na zawsze. Miłość jest obecnością.