Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Słowo „amen” pochodzi z języka hebrajskiego, a jego etymologia sięga rzeczownika „wierność” lub czasownika „być mocnym”, „stać mocno/stabilnie”. W starożytności zwrotem tym żołnierze lub niewolnicy potwierdzali gotowość wykonania otrzymanego rozkazu.
W Biblii i w liturgii „amen” używane jest w znaczeniu: „Oby!” lub „Niech tak się stanie!” i używamy go wielokrotnie. Właściwie, to na zakończenie każdej niemal modlitwy.
Są jednak dwa takie momenty podczas liturgii, kiedy nasze „amen” ma szczególne znaczenie i nie należy go opuszczać. Oczywiście zbawienie od tego nie zależy, ale zawsze warto starać się o coraz lepsze rozumienie liturgii, bo ono pozwala na głębsze i owocniejsze jej przeżywanie.
Pierwsze „amen” powinno paść… na koniec homilii. Starym dobrym zwyczajem było, że kaznodzieja kończył homilię mówiąc „amen”, na co również lud odpowiadał swoim „amen”. To podwójne „amen” wyrażało pragnienie, aby Słowo Boże, które właśnie przyjęliśmy – w czytaniach i w egzegezie (tłumaczeniu, wyjaśnieniu) homilety – wypełniło się na Ludzie Bożym i w jego życiu.
Nawet jeśli głoszący nie kończy homilii słowem „amen”, możemy je wypowiedzieć sami. Jest to nasza pierwsza odpowiedź na otrzymane od Boga słowo. Deklaracja gotowości jego przyjęcia, a jednocześnie najkrótsza i najprostsza modlitwa, by tak się rzeczywiście stało.
Regionalnym zwyczajem w niektórych miejscach Polski jest odpowiadanie przez ludzi na „amen” kaznodziei formułą: „Bóg zapłać!” lub „Panie Boże wielki, zapłać!”.
Nie jest to dziękczynienie składane Panu Bogu za fakt, że głoszący wreszcie skończył. Jak w starym dowcipie: – Dobrze dzisiaj proboszcz mówił! – A o czym? – A nie wiem, ale mówił dobrze… Raczej jest to forma modlitewnego „podziękowania”.
Wyraża ona (przynajmniej teoretycznie) przekonanie, iż trud głoszenia Słowa – nawet jeśli nie jest wypełniony idealnie czy zgodnie z naszymi osobistymi upodobaniami – wart jest wynagrodzenia ze strony Pana Boga. I tego właśnie życzymy głoszącemu.
Problematyczne robi się to wówczas, gdy doskwiera nam poczucie, że głoszący niekoniecznie głosił nam Słowo Boże. A raczej swoje osobiste zapatrywania i idee, tudzież jakiś bliżej niesprecyzowane treści. Ale nawet wtedy ta formuła nie jest od rzeczy. Nabiera wówczas charakteru liturgicznej „groźby”. „Niech ci Pan Bóg, kaznodziejo, odpłaci za to coś nam tutaj zrobił”* (to wszystko oczywiście należy czytać z pewnym przymrużeniem oka).
*W krytycznych sytuacjach można doczekać do wyznania wiary i – jak pewien (skądinąd pobożny) zakonnik, który zmuszony był wraz z wiernymi przysłuchiwać się homiletycznym elukubracjom współbrata – na słowa „Wierzę w jednego Boga” miał odpowiedzieć teatralnym „O!? Proszę!”.
Drugie ważne „amen”, którego na pewno nie należy w liturgii lekceważyć, to „amen” jakie wypowiadamy tuż przed przyjęciem Komunii. Szafarz, ukazując nam hostię, mówi: „Ciało Chrystusa”. My zaś odpowiadamy (najlepiej głośno i wyraźnie): „Amen!”.
To „amen” wyraża naszą wiarę w realną obecność Jezusa w Eucharystii, którą właśnie mamy przyjąć. Tak naprawdę, to szafarz nie powinien nam udzielić Komunii, póki tego „amen” nie usłyszy. Jako że przyjmować ją mogą jedynie ci, którzy wyznają wiarę Kościoła w obecność w niej żywego i prawdziwego Pana.