“Nie byłam w stanie spać, ponieważ miałam koszmary. Zaczęłam bać się ludzi, przestałam wychodzić z domu. Nie mogłam jeść, piłam tylko wodę, więc, obok depresji, w krótkim czasie pojawiła się również anoreksja. To nie było życie. To było piekło” – mówi nasza rozmówczyni, prosząc o zachowanie anonimowości.
Katarzyna Szkarpetowska: Wiele osób z bliskiego otoczenia odradzało pani aborcję. Rodzice, gdy dowiedzieli się, że chce pani usunąć dziecko, byli przeciwni, deklarowali wsparcie w jego wychowaniu. To nie wystarczyło? Nie zapewniło pani poczucia bezpieczeństwa na tyle, by jednak urodzić?
W ciążę zaszłam w wieku 19 lat. Pokochałam to dziecko od samego początku, ale jednocześnie bardzo się bałam. Byłam młoda, dopiero po maturze. W mojej głowie pojawiła się gonitwa negatywnych myśli: czy sobie poradzę? Czy mój narzeczony, ojciec dziecka, nie zostawi mnie? Czy nie odtrąci? Gdy powiedziałam mu, że jestem w ciąży, nie był szczęśliwy. Był tak samo przerażony, jak ja. Zaproponowałam aborcję, a on nie sprzeciwił się.
Czy gdyby wtedy z jego ust padły słowa: „nie martw się, damy radę”, urodziłaby pani wasze dziecko?
Tak. Oczywiście nie zrzucam teraz winy na mężczyznę, bo ta propozycja wyszła ode mnie, ale zabrakło tej męskiej siły, zapewnienia: „Jestem z tobą, kocham ciebie i nasze maleństwo. Weźmiemy ślub, tak jak planowaliśmy, wszystko będzie dobrze”.
Ciąża to dla kobiety ogromne wyzwanie: nie tylko fizyczne, ale także psychiczne. Jeżeli mężczyzna nie okaże kobiecie wsparcia, nie zapewni jej poczucia bezpieczeństwa, to ona zwyczajnie będzie się bała. Będzie się czuła postawiona pod ścianą.
Czy trudno było zorganizować zabieg?
Nie. Dostałam numer telefonu do gabinetu ginekologicznego, w którym dokonywano aborcji.
Pamięta pani tamten dzień?
Tak. I nie zapomnę już do końca życia. Pamiętam, że przed samym zabiegiem – przed samym zabiciem dziecka, nazywajmy rzeczy po imieniu – bardzo płakałam, byłam cała rozdygotana. Moja dusza, poprzez sygnały z ciała, dawała mi znać, że to, co robię, jest bardzo złe. Do końca miałam nadzieję, że nastąpi coś, co spowoduje, że to się jednak nie stanie. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Zabieg odbył się pod narkozą. Mój chłopak był w tym czasie w pokoju obok.
Czy jego obecność nie potęgowała w pani bólu?
Powiem tak: cały ten dzień to był jeden wielki ból. Po powrocie do domu poczułam ulgę, ale na krótko. Po dwóch dniach dały o sobie znać objawy syndromu poaborcyjnego. Zaczęło do mnie docierać, co tak naprawdę zrobiłam… Że zabiłam własne dziecko. Czułam ogrom krwi na własnych rękach.
Z każdym dniem było coraz gorzej. Nie byłam w stanie spać, ponieważ miałam koszmary. Zaczęłam bać się ludzi, przestałam wychodzić z domu. Nie mogłam jeść, piłam tylko wodę, więc, obok depresji, w krótkim czasie pojawiła się również anoreksja. To nie było życie. To było piekło. Myślałam o tym, żeby popełnić samobójstwo. Sześć najgorszych miesięcy w moim życiu…
Czyli ten stan trwał pół roku?
Tak. Po sześciu miesiącach trafiłam do psychologa, do kobiety, co uważam za opatrznościowe. Z pomocy psychologicznej korzystałam przez 3-4 miesiące. Było dużo płaczu, ale powoli zaczynałam czuć się lepiej. Anoreksja została wyleczona, udało mi się też wyjść z depresji. Gdy zaczęłam jakkolwiek funkcjonować, gdy u mnie było w miarę stabilnie, syndrom poaborcyjny dał o sobie znać u ojca dziecka. Stał się agresywny, pojawiły się problemy z alkoholem. On też tego nie dźwignął. Próbowaliśmy naszą relację jeszcze ratować, oboje się staraliśmy, ale nie udało się. Niedługo potem rozstaliśmy się.
W jednym z wywiadów powiedziała pani o sobie: „Stałam się czołgiem, który wjeżdżał w innych ludzi”.
Zabicie własnego dziecka zabiło we mnie empatię. Spowodowało głęboką ranę. Ja sama przez wiele lat nie wiedziałam, co się ze mną dzieje – aż do momentu nawrócenia. Żeby wyprzeć to, co się stało, poszłam na studia prawnicze, które łączyłam z pracą zawodową.
Program pięcioletnich studiów przerobiłam w cztery lata. Po powrocie z pracy czy uczelni siadałam przy biurku i uczyłam się do późnych godzin nocnych. Dziś wiem, że był to rodzaj ucieczki od samej siebie. Chwała Panu, że nie sięgnęłam po narkotyki, alkohol czy inne używki. Bo wiele kobiet zmagających się z syndromem poaborcyjnym właśnie w ten sposób reaguje. A właściwie: odreagowuje.
Jak wyglądała wtedy pani relacja z Bogiem?
Wychowałam się w rodzinie katolickiej, należałam do wspólnoty, ale po tym, jak zabiłam własne dziecko, tej relacji z Bogiem już nie było. Od samego początku wiedziałam, że aborcja to grzech śmiertelny.
Bała się Pani, że On panią ukaże?
Tak, bardzo się tego bałam. Myślałam, że jeżeli w przyszłości będę chciała zostać mamą, to Bóg na to nie pozwoli.
Co zapoczątkowało proces nawrócenia, wyprowadziło panią z duchowej ciemności?
Spowiedź święta. Przystąpiłam do niej w 2017 roku. Jednak zrozumienie, że Bóg rzeczywiście przebacza, przyszło dużo później, zajęło mi aż trzy lata. W moc Bożego miłosierdzia uwierzyłam w sierpniu 2021 roku.
Uśmiecha się pani i wzrusza, kiedy o tym mówi.
Tak, gdyż po tym, jak przystąpiłam do spowiedzi, Bóg zaczął diametralnie zmieniać moje życie. Zaczęłam Go poszukiwać. Wkrótce wyjechałam za granicę, z myślą zamieszkania tam na stałe. Dostałam świetną pracę. Spędzałam w niej dziesięć, czasami jedenaście godzin. Po powrocie czytałam jeszcze Pismo Święte. Jednymi z pierwszych słów, które mocno poruszyły moje serce, były te z Kazania na Górze: „Błogosławieni smutni, albowiem oni będą pocieszeni”. Czułam, że Bóg kieruje je do mnie.
Któregoś wieczoru zaczęłam płakać. Nie wiedziałam, co się dzieje, ale czułam, że muszę wracać do Polski. Dwa dni później byłam już w Warszawie. Po powrocie Pan Bóg postawił na mojej drodze kobietę, dzięki której trafiłam na mszę świętą z modlitwą o uzdrowienie.
Po tej mszy poczułam w sercu radość. Pan Jezus wlał w nie pokój i miłość. Kilka miesięcy później odmówiłam w swojej intencji Nowennę Pompejańską. Poprosiłam Boga, żeby nauczył mnie kochać. W trzecim tygodniu jej odmawiania poczułam, że Matka Boża skruszyła lód w moim sercu. Bóg mnie uzdrawiał. Pojechałam też do Medjugorie, gdzie powierzyłam życie Trójcy Świętej przez ręce Maryi.
Czy ma pani dzieci, poza tym jednym, które czeka na panią w niebie?
Nie mam.
A chciałaby pani mieć?
Pewnie. Ale teraz już chcę pełnić wyłącznie wolę Boga. Jeżeli On ma taki plan wobec mnie – mówię tak; jeżeli nie – również mówię tak.
Czy to prawda, że razem ze wspólnotą Żołnierze Chrystusa planuje założyć Pani fundację, która otoczy troską kobiety po aborcji, a także te, które rozważają jej przeprowadzenie?
Tak. Priorytetem fundacji mają być wszelkie działania pro-life, ale też opieka nad kobietami od strony duchowej. Na przykład chcielibyśmy, żeby kobiety dotknięte grzechem aborcji mogły pojechać na kilkudniowe rekolekcje i z pomocą Boga uwolnić się od syndromu poaborcyjnego.
Patronem fundacji ma być św. o. Stanisław Papczyński – jeden z patronów wspólnoty Żołnierze Chrystusa, do której należę. Ojciec Papczyński jest niezwykle skutecznym orędownikiem: wyprasza zdrowie i łaskę nawrócenia wielu ludziom; małżonkowie, którzy nie mogą mieć dzieci, dzięki jego wstawiennictwu zostają rodzicami. Jestem pełna wiary, że będzie nam w fundacji pomagał.
Czytaj także:
Cierpisz na chroniczne przepracowanie? Zobacz, jak uchronić się przed wypaleniem zawodowym!
Czytaj także:
“Nie ożenię się, bo w każdej chwili mogą mnie zabić”. Jak Tuareg spotkał Jezusa