O Bożym Narodzeniu, przeżywaniu i przygotowaniu do świąt, trudnych wspomnieniach, samotności i ubóstwie z Anną Musiał – aktorką, dziennikarką, poetką, bizneswoman, a prywatnie mamą Maćka Musiała i córką żołnierza wyklętego, rozmawia Monika Burczaniuk.
Monika Burczaniuk: Lubisz święta Bożego Narodzenia?
Anna Musiał: Nie wiem, czy wzięłaś odpowiednią osobę do tego wywiadu… To trudne pytanie. Aż głupio odpowiedzieć inaczej niż twierdząco. Oczywiście, że lubię Boże Narodzenie, ale jednocześnie te święta bardzo kojarzą mi się z presją. I walką z tym, żeby tej presji nie ulec.
Jakiej presji?
Już miesiąc przed świętami znajomi na instagramowych relacjach pieką pierniczki, reklamy krzyczą: „To ostatni dzwonek, zamów właśnie to i właśnie dziś, by mieć przed Wigilią". A podczas świąt, gdy włączysz telewizor, widzisz szczęśliwe rodziny rozpakowujące góry prezentów. Wszyscy są uśmiechnięci i mówią o magii świąt.
I czujesz presję, by też piec pięknie ozdobione pierniczki, najlepiej orkiszowe, by kupić najlepsze prezenty, by być szczęśliwym. A jeśli nie masz dużej rodziny, z którą mógłbyś zasiąść do stołu i z uśmiechem śpiewać kolędy, to nagle czujesz ogromny smutek, którego nie da się unieść.
No tak, ale często ta „magia świąt” jest sztuczna, stworzona na potrzeby Instagrama.
Bo została wypaczona prawdziwa idea tych pięknych świąt. Teraz najważniejsza jest oprawa. W tym czasie przepełnionym presją trudno jest znaleźć w sobie ciszę. A tylko w ciszy mogę spotkać Boga.
Radzisz sobie z tą presją?
Zależy. Są rzeczy, których staram się nie robić, bo mam z nimi związane niezbyt dobre wspomnienia z dzieciństwa.
Co to znaczy?
Na przykład nie gotuję dużo, nie robię dwunastu potraw, nie piekę pierniczków. Wiem, że takie rodzinne gotowanie i dom wypełniony zapachem ciasta mogą być czymś wspaniałym. Ale pamiętam moich rodziców stojących w długich kolejkach po pomarańcze i czekoladę na kartki, a potem gotujących do rana koniecznie wszystkie potrawy, które robiło się w ich domach. Żeby zachować tradycję.
Jakie to były potrawy?
Na przykład karp faszerowany w galarecie. To przepis rodzinny mojego taty. Przywiózł go z Wilna. I nie było wigilii bez takiego karpia. Pyszny, ale ja nigdy go nie zrobiłam właśnie dlatego, że przygotowanie zabierało pół nocy. Trzeba było go wypatroszyć, oddzielić od skóry, ugotować galaretę z ości i głowy, nadziać farszem, i poukładać na półmisku jak gdyby nigdy nic…
A mama zawsze robiła kutię. Gdy rodzice siadali do wigilijnego stołu, byli wykończeni tą całą pracą.
Ale coś gotujesz?
Gotuję, ale tylko to, co jest niezbędne i co najbardziej z Maćkiem lubimy. Koniecznie barszcz z uszkami. Maciek mógłby jeść taki barszcz na okrągło. Na śniadanie, obiad i kolację. I kulinarnie nic więcej nie jest mu potrzebne do szczęścia. Mi zresztą też.
Resztę kupuję, żeby mieć czas na inne rzeczy. Czas na ciszę. Mogę sobie na to pozwolić, bo nie mam dużej rodziny. Urodziłam się jako bardzo późne dziecko. Dlatego od zawsze byłam jakoś skazana na samotność. Mój brat jest szesnaście lat starszy i gdy byłam w podstawówce, wyjechał do Szwecji.
Święta spędzaliśmy dotąd zazwyczaj z synem i moim tatą (ulubionym dziadkiem Maćka), którego dziś nie ma już z nami.
Będziemy więc jak zwykle wspominać też tych, którzy już odeszli. Moich rodziców, przyjaciół, którzy są już po tamtej stronie. Wspominam też tych, którzy, jak to powiedział ks. Jan Twardowski, nie odeszli, ale nie wrócą. Czyli dawnych przyjaciół, którym otwierałam mój dom i serce, a gdzieś zgubili się po drodze.
Nie masz dużej rodziny, ale twoja rodzina jest absolutnie wyjątkowa. Nie każdy miał okazję zasiadać do stołu z żołnierzem wyklętym...
Tak, tata mimo swojego wieku, bardzo wiele pamiętał. I dużo opowiadał. Gdy wybuchła wojna, mieszkał w Wilnie i miał 16 lat. Wstąpił do organizacji i został aresztowany. Przez rok był w więzieniu na Łukiszkach. Wigilię spędził w karcerze, nagi, na betonowej podłodze.
Opowiadał, że przez całą noc biegał, żeby nie zamarznąć. I śpiewał cicho kolędy. Gdy zaraz po wojnie przyjechał do Polski, ponownie został aresztowany. I osiem lat spędził w więzieniu pod Szczecinem. Skazany na karę śmierci, był bity i katowany. Obiecał sobie, że przeżyje i założy rodzinę. I przeżył. To mocne pokolenie.
To niesamowite. Mimo takich przeżyć, jak sama mówiłaś, kochał i doceniał życie. Więzienie, upokorzenie, a Jezus i tak przyszedł. A my to Boże Narodzenie wciąż lukrujemy.
Boże Narodzenie to taki czas, w którym chcąc nie chcąc, trzeba zmierzyć się ze swoim życiem, ze wspomnieniami. Dla mnie to czas, który uświadamia nietrwałość, ulotność, niedoskonałość, ubóstwo naszego życia. I dopiero ta świadomość prowadzi do najważniejszego. Do Jezusa, do Boga.
On rodzi się w takim ubóstwie. W małej rodzinie, która nie ma swojego miejsca, w szopie. Narodzenie Boga odbywa się w tak niepozorny sposób, sprzeczny z ludzkimi wyobrażeniami o szczęściu. Ale właśnie to maleńkie Dziecię przynosi ratunek dla świata i dla mojego serca. Jego miłość wystarcza. Przy Nim już nic nie jest ważne.
Dlatego choinka, prezenty, pierniczki itd. są piękne, ale najważniejszy jest Jezus. To Jego urodziny. On jest najwspanialszym prezentem. Ale też potrzebuje naszej czułości, przytulenia. Szczególnie w dzisiejszych czasach.
Jak to zrobić, żeby nie stracić tego najważniejszego?
Najważniejsze jest pytanie: czy przygotowałeś serce na Jego przyjście, czy tęsknisz za Nim? Czy nie możesz się doczekać, czy traktujesz poważnie to, o co prosił: kochaj Mnie i swojego bliźniego?
Mam ostatnio wiele przemyśleń na temat moich braci w wierze, bliższych i dalszych znajomych, których spotykam w Kościele. Wiadomo, że nikt z nas nie jest idealny, ale przynależność do Chrystusa zobowiązuje.
Mamy być dla siebie dobrzy, kochać Boga i siebie nawzajem. To dwa najważniejsze przykazania. I nie można witać rodzącego się Jezusa sercem, w którym jest niechęć, nieprzebaczenie. Mam znajomych, z którymi spędzałam święta, jeździłam na wakacje, modliłam się i nagle… odwrócili się po jednym krzywym spojrzeniu. Dosłownie. Pomimo przeprosin, wyciągniętej dłoni itd. nie mogą wybaczyć krzywego spojrzenia…
I dalej chodzą do kościoła, nawet organizują msze święte w swoim domu. Odkryć prawdę o sobie i o swoim sercu – to najważniejsze zadanie Adwentu.
Jak wygląda wasza rodzinna wigilia?
Najpierw jest wyjazd na święta, czyli kilka godzin spędzonych z synem w samochodzie. To już jest prezent, bo zazwyczaj nie mamy czasu żeby dłużej spokojnie pogadać.
A w wigilię najstarszy z rodziny (dotąd był to mój tata), czyta fragment z Pisma Świętego, dzielimy się opłatkiem, jemy barszcz z uszkami i parę innych dodatków. Maciek gra na fortepianie, śpiewamy kolędy.
Dotychczas stałym punktem wieczerzy była partyjka szachów, wnuk kontra dziadek. Opowieści o dawnych czasach wileńskich, o wojnie, konspiracji… I o tym, co teraz. Zwyczajnie, spokojnie, rodzinnie, można powiedzieć – nudno, ale z miłością. A tam, gdzie jest miłość, nie ma nudy. I nic więcej nie potrzeba.
Kiedyś zrobię inną wigilię: zaproszę znajomych, bliższych i dalszych, którzy są samotni albo tacy się czują. I będziemy gotować, grać na wielu instrumentach, śpiewać kolędy i świętować przez trzy dni.
Lubię, gdy w moim domu jest kilkadziesiąt osób. Właśnie po to go budowałam. By dawać go ludziom i zapraszać Boga. Ubóstwo nie polega na tym, że nic nie mamy, ale na tym, żeby to, co mamy, dawać innym.
Najlepsze wigilijne wspomnienie?
Kilka lat temu podczas wigilii wszyscy wyjmowali prezenty spod choinki. Każdy miał kilka paczek, tylko ja żadnej. I gdy pomyślałam, że wszyscy o mnie zapomnieli, zobaczyłam wiszący na gałązce kluczyk… Okazało się, że to kluczyk do nowego samochodu, który kupił mi mój syn.
Dostałaś pod choinkę samochód?!
Tak, mój syn jest niezwykły. Dobry i kochany. Bardzo o mnie dba.
Czego mu życzysz podczas dzielenia się opłatkiem?
Żeby spełniły się wszystkie jego marzenia. Nie tylko te zawodowe, ale też te o dużej rodzinie z dziećmi biegającymi po dużym, pełnym miłości domu. Dobrych, szczerych ludzi wokół. I żeby jego najlepszym przyjacielem zawsze był Jezus. Bo tylko On jest zawsze. I zawsze będzie kochał.
A sobie?
Codziennej wierności Bogu i ludziom. Pokoju w sercu. I radości, bo to dosyć trudne w tych czasach… A tak przyziemnie, to systematyczności. Bo chcę dzielić się na moim blogu tym, co dla mnie ważne.
Gdy zaczęłam to robić na Instagramie, okazało się, że to, co piszę, podnosi ludzi, buduje, daje nadzieję i inspiruje. Taki duchowy lifestyle. Trochę w życiu przeszłam i dałam radę, więc może warto dzielić się doświadczeniem.
Jak cię znaleźć w internecie?
Długo szukałam nazwy bloga. Ale jak w końcu przyszła, wiedziałam, że jest naprawdę moja. Zapach Nieba. To właśnie to, o czym w szerokim kontekście chcę pisać. A na Instagramie po prostu: Anka Musiał.