separateurCreated with Sketch.

Bóg się rodzi, moc truchleje. Nie ma, mamo, nie ma ciebie…

córka trzyma za rękę umierającą mamę w szpitalu w Boże Narodzenie
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Nie było miejsca na roraty i rekolekcje. Nie było przestrzeni na postanowienia. A mimo to Adwent 2017 był dla mnie najważniejszy w życiu i wyrył w moim sercu przekonanie, że Bóg jest wierny. Jednocześnie był to najtrudniejszy Adwent, jaki przyszło mi do tej pory przeżyć.

Nie było miejsca na roraty i rekolekcje. Nie było przestrzeni na postanowienia. A mimo to Adwent 2017 był dla mnie najważniejszy w życiu i wyrył w moim sercu przekonanie, że Bóg jest wierny. Jednocześnie był to najtrudniejszy Adwent, jaki przyszło mi do tej pory przeżyć.

Choroba mojej mamy bardzo mnie i moją rodzinę zaskoczyła. Nie trwała też długo, bo tylko pięć tygodni. Jednocześnie były to najdłuższe tygodnie w moim życiu. Na leczenie było już za późno, przy zbyt późno zdiagnozowanym czerniaku. Przerzuty do mózgu powodowały nieodwracalne zmiany. Powoli zaczynało do nas docierać, że ją tracimy, a mój świat na te pięć tygodni skurczył się do wielkości szpitalnego pokoju.

Wszystko zbladło, radość z bycia świeżo upieczoną żoną (mój ślub był kilka miesięcy wcześniej) czy marzenie o świętowaniu okrągłych, 30. urodzin w gronie przyjaciół, z tortem i ze złotymi balonami.

Mama towarzyszyła wielu w odchodzeniu

Mama była pielęgniarką. Jej ostatnim miejscem, na którym pracowała, zanim przeszła na emeryturę, był oddział opiekuńczo-leczniczy. Jest to rodzaj oddziału bardzo zbliżony do hospicjum. Osoby, które tam trafiają, są na finiszu swojego życia. Mama kochała swoją pracę, żyła nią. Podobno potrafiła tak zrobić zastrzyk, żeby nie bolało – tak mówili jej ci, którymi się opiekowała. Jeśli mogę tak określić jej podejście do chorego człowieka, to było ono czułe. Tak ją zapamiętam z perspektywy jej pracy.

Wiem też, że wielokrotnie towarzyszyła pacjentom w odchodzeniu na „drugą stronę”. Zapalała wtedy gromnicę, trzymała za rękę, jeśli nie było nikogo z rodziny i odmawiała Koronkę do Bożego miłosierdzia – wierząc w obietnice, które Jezus przekazał w związku z tym św. s. Faustynie.

Mama w ostatnich tygodniach swojego życia trafiła właśnie na ten oddział. Wciąż pracowało na nim kilka jej koleżanek, które z wielką życzliwością podeszły i do niej, i do nas. To był jak kojący kompres na bolącej ranie, zwłaszcza że na wcześniejszym oddziale, na który ją najpierw przyjęto, spotkało nas trochę przykrości.

Adwent na oddziale

Rozpoczął się Adwent. Ustawiliśmy się z rodziną na dyżury – kto kiedy może przy niej czuwać. Spędzaliśmy czas na jej pielęgnacji, karmieniu, czytaniu czy wspólnej modlitwie. Równocześnie oddział powoli przygotowywał się do świąt Bożego Narodzenia. Na korytarzu pojawiły się świąteczne ozdoby i choinka.

Mamie coraz trudniej było utrzymać z nami kontakt. Staraliśmy się, na ile to było możliwe, umilić jej ten czas. Razem z moim tatą woziliśmy ją np. na wózku inwalidzkim pod choinkę, aby mogła się nią ucieszyć. Patrzyłam też wtedy ukradkiem i z ogromnym wzruszeniem na ich gesty czułości. Na długo zapamiętam też momenty, w których tata zaczynał się mierzyć z tym, że prawdopodobnie nie doczekają 49. rocznicy ślubu, która miała wypaść tak niedługo, bo już 1 stycznia.

Kochałyśmy się, ale nie umiałyśmy się spotkać

Nie miałyśmy idealnej relacji z mamą. Choć obie bardzo się kochałyśmy, nie umiałyśmy się spotkać, raniąc, często wypowiadając o kilka słów za dużo. Czas jej choroby pozwolił mi się do niej zbliżyć, spojrzeć na nią choćby oczami jej koleżanek, które w bardzo ciepły sposób wspominały wspólne dyżury, rozmowy, wyjazdy.

Patrząc również na jej bezradność w chorobie, przestałam się koncentrować na tym, co było między nami nie tak. Mając tak niewiele czasu, który nam pozostał, cieszyłam się każdym momentem jej przebudzenia. Nawet jeśli mnie nie rozpoznawała czy dziwiła się, widząc obrączkę na moim palcu, choć przecież była obecna na moim ślubie.

Oddział żył zbliżającymi się świętami. Pamiętam odwiedziny wolontariuszy, którzy poprzebierani za postaci z szopki zachodzili do kolejnych pokoi, radośnie śpiewali chorym kolędy i zostawiali drobne upominki. Akurat trafili na moment, gdy mama była w miarę kontaktowa (w tamtym momencie zdarzało się to coraz rzadziej, większość dnia przesypiała). Zaczęła śpiewać razem z nimi, ciesząc się tym jak mała dziewczynka. A ja nie mogąc się powstrzymać, płakałam w rękach schowana gdzieś za drzwiami, mając w pamięci, jak wspólnie kolędowaliśmy w domu i z myślą, że to już nigdy nie wróci, bo zbliża się koniec…

Ostatnia Wigilia

Szpitalna wigilia wypadła kilka dni przed 24 grudnia. Wyglądała w ten sposób, że przez środek długiego korytarza poustawiano stoły z jedzeniem. Pielęgniarki, bliscy i wolontariusze pomagali chorym usiąść, coś zjeść lub donosili leżącym jedzenie do łóżek. Przyjechali muzycy, który umilali posiłek kolędami, pastorałkami i wesołymi przyśpiewkami. Choć było skromnie, to jednak zespół oddziału włożył ogromnie dużo serca w przygotowania tego wieczoru. A radość na twarzy pacjentów była wprost bezcenna i rozbrajająca. Mama uczestniczyła w kolacji tylko na chwilę, przysypiając na wózku inwalidzkim, bo o samodzielnym poruszaniu wtedy nie było już mowy.

Adwent dobiegał końca, przyszła Wigilia, 24 grudnia. Mama była już nieprzytomna. Rano tata z moim bratem odwiedzili ją na chwilę, po czym wychodząc, powiedzieli, że przyjedziemy do niej jeszcze o godz. 17. Nie byliśmy w stanie psychicznie przygotować kolacji i usiąść w domu za stołem, wiedząc, że ona jest sama w szpitalu. Postanowiliśmy, że spróbujemy choć trochę poświętować, choć symbolicznie – spędzić razem z nią te nasze ostatnie święta. Stawiliśmy się prawie całą rodziną chwilę przed 17.00, odświętnie ubrani. Połamaliśmy się opłatkiem. Każdy z nas podszedł też do mamy, aby jej wyszeptać życzenia, potrzymać za dłoń, pogłaskać, ucałować. Zaśpiewaliśmy potem kolędę.

Gromnica

Jakie opatrznościowe było to, że w jej trakcie, tuż przed swoją świąteczną kolacją, przyjechała siostra oddziałowa, dawna koleżanka mamy, która również chciała się z nią w symboliczny sposób połamać opłatkiem. Kiedy weszła do pokoju i spojrzała na mamę, wyszła i wróciła z gromnicą… Jej doświadczenie pomogło wyłapać moment, że zbliża się koniec. My tego nie zauważyliśmy, to było tak subtelne. Dołączyło do nas kilka pielęgniarek, zaczęliśmy odmawiać Koronkę do Bożego miłosierdzia, w trakcie której mama oddała ostatnie tchnienie. Umarła o godzinie 17.00, otoczona rodziną i życzliwymi jej ludźmi, w miejscu, w którym tak wiele ofiarowała z siebie.

Bóg jest wierny

Świat świętował Boże Narodzenie, a ja próbowałam zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Pierwszy raz widziałam śmierć na własne oczy. I to śmierć ukochanej mamy. Na takie rzeczy człowiek nigdy nie jest się w stanie przygotować. I pewnie serce rozpadłoby mi się na milion kawałków, tak małych jak płatki śniegu, które wtedy padały z nieba, ale ogarnął mnie przedziwny spokój i jedna myśl: Bóg jest wierny.

W momencie, gdy Adwent dobiegł końca, skończyło się oczekiwanie mamy i wpadła w ramiona Jezusa. Była z Tym, któremu zaufała. Z Tym, do którego zachodziła w kaplicy szpitalnej przed każdym dyżurem. Wiem, że modliła się za życia o dobrą śmierć i taką też miała. Świadczyła Boże Miłosierdzie w praktyce i tego miłosierdzia doświadczyła na ostatnim etapie swojego życia.

Mało tego – przez to, że my, jako jej rodzina, mogliśmy przy niej być, pożegnać się, towarzyszyć jej – było również doświadczeniem dobroci Boga, przecież scenariuszy tu mogło być tak wiele… I mimo że od tamtego dnia minęły już kilka lat i nic nie jest w stanie zapełnić w moim sercu miejsca po mamie, to ufam, że to nie koniec, że kiedyś się jeszcze zobaczymy, a świętowaniu wtedy nie będzie końca.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.