Przecież na naszych oczach dzieją się cuda, lekarz jest tylko wykonawcą, ale reszta zależy od Pana Boga. Pod koniec życia powiedziała do mojej przyjaciółki: „Ja już nic nie mogę, ja już mogę tylko kochać” – to powinna mieć napisane na nagrobku.Doktor Wanda Błeńska: 18 października w Poznaniu zainaugurowany zostanie na szczeblu diecezjalnym jej proces beatyfikacyjny.
Beata Zajączkowska: Obie jesteście nazywane „matkami trędowatych”. Czy jak wyjeżdżałaś do Indii, miałaś świadomość, że od lat w Ugandzie podobną misję pełni polska lekarka?
Dr Helena Pyz: Nie, nie miałam pojęcia, podobnie jak o żadnym innym misjonarzu, lekarzu czy innym posługującym przy chorych na trąd. Temat nie był mi znany, nie interesowałam się przecież misjami, nigdy niczego podobnego nie miałam w swoich planach. W przeciwieństwie do doktor Wandy.
Czytaj także:
Dr Wanda Błeńska: niezwykła i święta. Sprawiała, że każdy w jej otoczeniu czuł się kochany
Kiedy jechałam drugi raz, ktoś mi polecił spotkanie z lekarką, która przez kilka lat pracowała z nią w Bulubie. Wtedy usłyszałam o tym dziele. Rozmawiałyśmy o trądzie. Ona mi właśnie powiedziała, że wiedza, jak pracują inni jest zbędna, bo każde działania zależą od warunków i zasobów, jakie masz do dyspozycji.
Co bardzo dobrze ilustruje też różnice między pracą moją i pracującymi w innych regionach Indii siostrą Stefanią Gembalczyk czy ojcem Marianem Żelazkiem.
Co uderzyło cię w czasie pierwszego spotkania z dr Wandą?
Pierwszy kontakt, gdzie – o wstydzie – dr Wanda mi się sama przedstawiła, to był list od niej do Jeevodaya. Był dla mnie zaskoczeniem, bo o mojej pracy wśród trędowatych wiedzieli wówczas naprawdę nieliczni. Pisała, że właśnie jedzie do Polski i chciałaby się ze mną spotkać. Był rok 1994, planowana beatyfikacja o. Damiana de Vesteura.
I właśnie na tę uroczystość chciała mnie zabrać. Zorganizowała samochód z kierowcą, miałyśmy też zaplanowanych kilka spotkań w Niemczech i Belgii z ludźmi, którzy jej pomagali – chciała ich zainteresować moja placówką również. Niestety Jan Paweł II niemal w przeddzień uroczystości złamał nogę, ale zaplanowaną podróż odbyłyśmy i pokłoniłyśmy się patronowi trędowatych u jego grobu w Leuven.
Kontakt z wielką misjonarką, jaką w moich oczach była Wanda, był uderzająco zwyczajny, jakbyśmy znały się od lat. Żadnej bariery, prostota, ale i pobożność, taka codzienna. Czas na różaniec w drodze, 12.00 i 15.00 to też czas na chwile modlitwy, codzienna msza św. – żeby nie mieć problemu, jechał z nami zaprzyjaźniony ksiądz. Gościnność, czujność na potrzeby, troska, uwaga, żeby wszystko było dobrze… to się czuło, to było takie potrzebne dla mnie w nowej sytuacji.
Radziłaś się jej w sprawie leczenia trądu i życia z trędowatymi?
To Wanda wypytywała, jak sobie radzę, jak teraz wygląda nasza przychodnia. Ona była raz w odwiedzinach u ks. Adama Wiśniewskiego, który założył nasz ośrodek, przez pół roku pomagała wtedy organizować pracę o. Marianowi Żelazkowi w Puri. I na kilka dni przyjechała do Jeevodaya.
Dzieliła się swoją wiedzą, doświadczeniem, przecież w Polsce jeszcze długo prowadziła wykłady dla misjonarzy. Wiele ciekawych rzeczy mi opowiedziała, dzieliłyśmy się doświadczeniami i zawsze jakieś nowe wątki były do prześledzenia wspólnie.
Miała świetną pamięć, do końca zachowała jasność myśli, widziałyśmy się na cztery miesiące przed jej odejściem do Pana. I wtedy też pytała: mów wszystko, co tam robisz, jak jest teraz, czy pomagają i jak z lekami. To jej zainteresowanie, ta otwartość, baczne słuchanie – to jej cechy charakterystyczne.
Jak wspominała swój pobyt w Indiach?
Krótko była w Jeevodaya, widziała przychodnię i ośrodek, ale też kilka kolonii, które ks. Adam odwiedzał. A w Puri pomagała o. Marianowi zorganizować pomoc medyczną w kolonii, gdzie żyli trędowaci. O. Marian został proboszczem jedynej tam parafii i zobaczył biedę tych odrzuconych, żyjących w bardzo zaniedbanych slumsach.
Wyjątkowo dużo ich tam przyjeżdżało do sławnej świątyni Jaggantha, bo im więcej pobożnych hinduistów, tym łatwiej można coś od nich użebrać. Ale wegetowali w strasznych warunkach i o pomocy medycznej nie mieli co marzyć.
Czytaj także:
Wanda Błeńska. Polska Matka Trędowatych
Czym się różniła wasza posługa, a w czym była podobna?
Myślę, że tak samo jak ja, musiała najpierw korzystać z usług tłumacza, a bezpośrednie rozmowy są nie do przecenienia. Lekarz wie jak pytać, tłumacz może coś zmieniać, sam tłumaczyć. Dokładne zrozumienie określeń charakterystycznych dla każdego języka, ba, regionu, sposób, jak pacjenci wyrażają swoje dolegliwości, ich gestykulacja i mimika – to dla każdego z nas jest najważniejsza nauka.
A posługa zależy od tego, czym się dysponuje. Dr Wanda miała do dyspozycji mały szpitalik z personelem, wiem, że go rozbudowała, szkoliła następne kadry, ulepszała metody działania – jej początki to czas, kiedy jeszcze nie było powszechnie stosowanych nowoczesnych leków.
Moje przypadły, kiedy antybiotyki są masowo stosowane, więc początki miałyśmy niewątpliwie inne. Ja mam małą przychodnię, ale personel to prawie wyłącznie byli trędowaci, przeszkoleni na miejscu lub na krótkich kursach felczerskich.
Dr Wanda rzeczywiście pełniła posługę medyczną, rozszerzała ją, bo okresowo miała wolontariuszy-lekarzy z Polski, później już miejscowych medyków.
Doktor mówiła: „nie myślałam o pracy z trędowatymi, to zostało mi narzucone, przyjęte i pokochane”. Ikona życia misyjnego, której świadectwo nieustannie ubogaca i inspiruje…
Nie wiem, jak to się przydarza innym, ale ja miałam podobnie. Tyle że dr Wanda, podobnie jak o. Marian – myśleli o misjach, a trędowaci to taki „dodatek specjalny” do ich posługi misyjnej. Myślę, że jak już taka decyzja w życiu zapada: FIAT, to przyjmuje się wszystko, co życie przyniesie. Jej postawa z pewnością inspiruje nadal i mobilizuje, jak spojrzymy na ogrom dzieła, jakiego dokonała.
Kruchutka osoba, która dokonała wielkich rzeczy… skąd czerpała siłę?
Drobniutka, ale moc ducha w niej była ogromna, to się czuło w każdym słowie, w uśmiechu, w serdecznych gestach. Nasze możliwości fizyczne mają jednak mniejsze znaczenie niż motywacja i duch, zanurzony w Bogu.
To z Niego – z modlitwy i adoracji, z łączności z Dawcą życia i wszystkiego – dr Wanda czerpała siły do przezwyciężania wszystkich trudności ze słabością ciała włącznie. Wprost o tym mówiła. Przecież na naszych oczach dzieją się cuda, lekarz jest tylko wykonawcą, daje swoje umiejętności, posługuje się nabytą wiedzą, ale reszta zależy od Pana Boga.
Nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości, że posługa lekarska w tak ekstremalnych czasem warunkach wymaga wsparcia z Góry.
Spotkałaś na swej drodze Jana Pawła II, Matkę Teresę z Kalkuty, kard. Stefana Wyszyńskiego i… Wandę w drodze na ołtarze…
BYŁA JASNYM ZNAKIEM – myślę, że dla wielu – JAK BARDZO KOCHAŁA. Może zabrzmi górnolotnie, ale z dr Wandy miłość „kapała”: widać ją było w oczach, w uśmiechu, w cichym, spokojnym głosie, w gestach, we wszystkim, co robiła. Nie widziałam jej przecież w pracy, ale jestem w stanie sobie wyobrazić, jak głaskała umęczoną głowę czy tuliła rozwrzeszczane dziecko.
Przekonanie św. Matki Teresy, że nawet niewielkie działania mają wartość, gdy są czynione z miłością, było też przekonaniem dr Wandy. Pod koniec życia powiedziała do mojej przyjaciółki: „ja już nic nie mogę, ja już mogę tylko kochać” – to powinna mieć napisane na nagrobku. Bo miłość nie umiera i dr Wanda żyje w sercach wielu ludzi.
Czego może nauczyć młode pokolenie, nie tylko lekarzy?
WYKONYWANIA WOLI BOŻEJ w każdych warunkach, w każdej chwili. Dziś właśnie, kiedy świat zatrzymany został przez małego wirusa, bardzo dokładnie widać kruchość naszego jestestwa, ale też nieskuteczność naszego działania. Dr Wanda mówiła, żeby nie rezygnować z marzeń, pielęgnować je, dążyć do realizacji – to daje szczęście i poczucie wartości życia.
Ale te marzenia muszą być REALNE, tzn. właśnie zgodne z Wolą Pana Boga. Mam nadzieję, że kiedy dr Wanda stanie się dla wielu znakiem i zachętą do działania na rzecz chorych, biednych, opuszczonych, potrzebujących, to wielu nam również ułatwi znalezienie drogi do świętości.
Nawet szklanka wody podana spragnionemu może być dla nas przyczynkiem do tego, a cóż dopiero to, czego dokonała przez wiele lat swojej posługi ta ambasadorka polskiego laikatu, jak nazwał ją św. Jan Paweł.
Czytaj także:
Edykt ws. procesu beatyfikacyjnego dr Wandy Błeńskiej