Miałam różne momenty. W pierwszych dniach, kiedy byłam w szoku, myślałam sobie, że już po mnie, że to koniec. Ale mąż zapewniał mnie, że wyzdrowieję, że nie ma innej opcji – mówi pani Ania, która pięć lat temu wygrała walkę z rakiem piersi.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Anna Malec: W jaki sposób dowiedziała się pani, że choruje na nowotwór piersi?
Anna Rzepka: Zupełnie przez przypadek. Któregoś dnia leżeliśmy z moim mężem na kanapie, on położył mi rękę częściowo pod pachą, częściowo na piersi i coś tam wyczuł. Faktycznie, „coś” tam miałam, jeszcze nie wiedziałam co.
Następnego dnia byłam już na USG. Zaczęły się pielgrzymki po lekarzach, badania, w końcu trafiłam do Centrum Onkologii, tam zrobili mi biopsję i niestety okazało się, że w tym „czymś” są komórki rakowe.
Jak pani zareagowała na taką diagnozę?
Wydawało mi się, że się tego spodziewałam, choć i tak byłam w szoku. Kiedy byłam na biopsji, lekarz nie mógł się wkłuć w tę zmianę, a ja już po drodze zdążyłam się wyedukować, więc wiedziałam, że taka struktura guza nie wróży niczego dobrego.
Rozpłakałam się, ale tak do końca ta informacja do mnie nie docierała. Wyszłam ze szpitala i wydawało mi się, że świat się zatrzymał. A przecież wszystko toczyło się dalej, wszystko wyglądało tak samo, jak przed tą moją wizytą. Jednak mój świat runął mi na głowę i nawet nie potrafię opisać, jak się wtedy czułam.
To jest moment ogromnej dezorientacji. Z jednej strony w głowie brzmiało mi to, co powiedział lekarz, a z drugiej myślałam – przecież nic mnie nie boli, nic mi nie jest, dobrze się czuję. W tamtym momencie nie dostrzegałam żadnych objawów jakiejkolwiek choroby, z czasem dopiero zaczęłam pewne rzeczy ze sobą łączyć. Np. to, że w ostatnim czasie byłam ciągle zmęczona, bez energii, że miałam notorycznie stan podgorączkowy, który przypisywałam czemuś zupełnie innemu. A tak naprawdę mój organizm już wtedy dawał mi znać, że coś jest nie tak.
Wiele osób nie dopuszcza do siebie myśli o chorobie. Łatwiej jest myśleć – chorują inni, mnie to na pewno nie spotka. Pani też tak myślała?
I tak, i nie. Ludzie chorują na raka i na różne inne choroby, wiedziałam o tym. To był też moment, kiedy moja teściowa skończyła leczenie onkologiczne, dowiedziała się dosłownie pół roku wcześniej, że jest chora, więc nie było to dla mnie w tym momencie takie nieprawdopodobne.
Myślałam wtedy, że skoro mama zachorowała, to mnie też może to spotkać. Ale byłam wtedy gdzieś pośrodku. Z jednej strony – no jak, przecież nic mi nie jest, a z drugiej strony – lekarz przecież powiedział, że jestem chora.
Jak już ochłonęłam, pomyślałam sobie – no tak, skoro tylu ludzi choruje, to dlaczego ja miałabym nie zachorować? Nigdy nie zadawałam sobie odwrotnego pytania – dlaczego to właśnie ja mam raka? Wyszłam z założenia, że skoro inni chorują, to dlaczego nie ja. Po prostu byłam chora. Ja zachorowałam na nowotwór, mój kuzyn jest chory na SM, ktoś inny na coś jeszcze innego. Chorujemy, jedni mają więcej szczęścia w tej chorobie, inni mniej, tak po prostu jest.
Dla wielu osób diagnoza: nowotwór, to wciąż wyrok. Bała się pani tego?
Miałam różne momenty. W pierwszych dniach, kiedy byłam w szoku, myślałam sobie, że już po mnie, że to koniec, że nic mnie już nie czeka, ale potem się podniosłam i podeszłam do tego zadaniowo. Była jedna operacja, potem druga, chemioterapia. Uznałam, że owszem, jestem chora, ale muszę się wyleczyć, i będę zdrowa.
Podczas choroby byłam chodzącą gwiazdą optymizmu i mówiłam, że będzie dobrze. Były oczywiście takie momenty, kiedy ryczałam i strasznie się bałam. Natomiast najtrudniejsze w tym wszystkim było nie moje nastawienie, ale podejściu osób, które były w moim otoczeniu, z którymi miałam okazję się zetknąć.
Niestety wiedza na temat nowotworów i stereotypy, które panują, są właśnie takie, że rak to wyrok. Jak mówiłam, że mam raka, to wiele osób odbierało to dokładnie tak – jak ona ma raka, to już koniec z nią. I niestety doświadczyłam tego, i nie tylko ja, że jeszcze za życia ludzie klepią szpadelkiem osoby chorujące na raka. A tak nie jest. Można się wyleczyć. Oczywiście jedni zdrowieją, inni nie, ale otoczenie w większości reaguje tak, że jeśli masz raka, to już najlepiej się z tobą pożegnać.
Czego od bliskich najbardziej potrzebuje osoba, która jest w trakcie leczenia?
Najbardziej potrzebuje tego, żeby po prostu byli. Nie muszą nic robić czy mówić, najważniejsze jest to, że ktoś po prostu jest, że poda tę szklankę herbaty, potrzyma za rękę. Nie ukrywam, że w moim przypadku, i nie tylko w moim, ten czas choroby zweryfikował różne bliskie i dalsze znajomości.
Rozumiem, że ktoś może mieć problem i nie wiedzieć, jak się w tej sytuacji zachować, bo trudno jest znaleźć właściwe słowa. Ale można powiedzieć zwyczajnie – przykro mi, że jesteś chora, nie wiem, co mam ci powiedzieć, jak ci pomóc, ale jeśli mnie potrzebujesz, to jestem. To jest najważniejsze i to wystarczy. To chcemy usłyszeć, czy to od bliskich, czy od znajomych.
Jak długo trwało pani leczenie?
Prawie 9 miesięcy.
Co dzieje się z poczuciem kobiecości, z patrzeniem na siebie podczas leczenia, kiedy np. traci się włosy?
Dla mnie to było straszne. Wstydziłam się tego, że jestem chora. Może też dlatego, że do tej pory spotykałam się ze stereotypowym postrzeganiem osób chorych, o których wspominałam – jak masz raka, to już po tobie.
Ja czułam się napiętnowana. Nauczyłam się dopiero o tym mówić, kiedy dołączyłam do programu fundacji Rak’n’Roll. Tam dopiero oswoiłam tę chorobę na tyle, że mogłam o tym opowiadać. Ale to już było po leczeniu. A w trakcie zabroniłam nawet bliskim mówienia o tym komukolwiek.
Strata włosów była dla mnie strasznym przeżycie, nigdy nie wyszłam nigdzie bez peruki czy bez czapki, nigdy nie wychodziłam z domu w samej chuście, miałam wręcz obsesję na tym punkcie.
Wsparcie męża w takiej sytuacji cokolwiek zmienia?
Mój mąż nie potrafił zrozumieć tego, że wstydzę się choroby. Zapewniał mnie, że wszystko jest ze mną w porządku. Ale do mnie i tak przylgnęła etykietka Ani z rakiem, tego nie byłam w stanie zaakceptować. Mój mąż zawsze mi powtarzał, że to nie jest moja wina, że jestem chora, że będę zdrowa i innej opcji po prostu nie ma.
Chorowałam na raka piersi, ale nie miałam mastektomii, więc na szczęście nie przeszłam koszmaru związanego z usunięciem piersi. Wiem, że to byłby dla mnie twardy orzech do zgryzienia.
Doświadczenie tak trudnej chory i uciążliwego leczenia zmienia coś w podejściu do życia, do swojej codzienności?
Z pewnością uczy pokory wobec życia, tego, że nic nie jest nam dane na zawsze i trzeba cenić to, co się ma, cieszyć się z tego, co jest teraz, dzisiaj, nie tracić czasu na rzeczy, które nam coś zabierają, myślę tu o niszczących relacjach. Życie jest zbyt krótkie, by je marnować, trzeba je wykorzystać tak dobrze, jak tylko potrafimy. Czerpać z niego jak najwięcej. Być z bliskimi, dla bliskich, robić to, co daje nam satysfakcję.
Byłam niedawno u lekarza, miałam piątą rocznicę zakończonego leczenia i pan doktor gratulując mi, pytał, czy mam w planach jakieś jeszcze leczenie zapobiegawcze. A że na mój typ nowotworu nie ma żadnych tabletek, które mogłyby mnie zabezpieczyć przed nawrotem, zaśmiałam się do doktora, że wdrożyłam teraz tryb „Jedz, módl się i kochaj”. Dorzuciłam jeszcze triatlon i tego się teraz trzymam!
Czytaj także:
Śmierć, z której rodzi się życie… O śp. Agnieszce Pisuli – mamie 4 dzieci, lekarce – opowiada jej mąż
Czytaj także:
Ania Wyszkoni i Shannen Doherty szczerze o tym, jak wygrały z rakiem