Rozmawiamy z Joachimem Menclem, kompozytorem, muzykiem jazzowym, pianistą, lirnikiem, wykładowcą, współtwórcą i członkiem zespołu New Life’m.Małgorzata Bilska: Chrześcijanom jest pan znany z New Life’m, ale listę osiągnięć artystycznych ma pan długą. Właśnie wydał pan płytę jazzową „Brooklyn Eye” w ojczyźnie gatunku – USA. Skąd u znanego kompozytora potrzeba tworzenia o Bogu?
Joachim Mencel: Wychowałem się częściowo na plebanii stryja – księdza. Jestem z rodziny, w której „sprawami kościelnymi” żyło się na co dzień. Od urodzenia „krążyły wokół mnie”, w rozmowach dorosłych w domu. Brat mojego dziadka był księdzem, potem brat ojca. W latach 50. stryj był kanclerzem kurii opolskiej. To były czasy stalinowskie, niektórych biskupów nominowali komuniści. Księża zwracali się ze wszystkimi sprawami dotyczącymi kurii i diecezji do stryja, jemu ufali. Stryj odwiedzał prymasa Wyszyńskiego, którego komuniści uwięzili w Prudniku, w diecezji opolskiej. W zapiskach więziennych prymasa można przeczytać: „przyjechał do mnie ksiądz Antoni”. To stryj. Kiedy jednak napisał list otwarty z protestem do Bieruta, żeby nie wyrzucano ze zgromadzeń sióstr zakonnych, UB chciało go zmusić do podpisania lojalki. Przyłożyli mu pistolet do głowy. Odmówił. Nie odważyli się go zabić, ale miał kłopoty. Nie mógł przebywać w określonych powiatach itd. Narzucono mu pewien rodzaj więzienia.
Więc jak pana wychowywał?
Skończyło się na tym, że pojechał na parafię do swojego stryja proboszcza w Chudobie, brata mojego dziadka. Zaczął u niego pracować jako wikary. Kiedy proboszcz zmarł, „z automatu” go zastąpił. To było śmieszne, bo nosili to samo nazwisko, tylko jeden był Józef, drugi Antoni. Byli proboszczami w jednej wsi ponad 70 lat. Mieszkaliśmy z rodzicami niedaleko. W trakcie roku szkolnego często jeździłem do stryja na rowerze. Zawsze spędzałem u niego wakacje. Wspólnie świętowaliśmy uroczystości rodzinne.
Joachim Mencel: U mnie wszystko się wzięło z muzyki kościelnej
Jak zaczęła się przygoda z muzyką? Od scholi?
Tak! U mnie wszystko się wzięło z muzyki kościelnej. W wiosce stryja był chór i orkiestra, założone przez jego poprzednika. Mam w domu zdjęcia zrobione około 1910 r., na których umundurowana orkiestra stoi przed plebanią. Sam dobrze pamiętam próby w wiosce. Parafia liczyła około tysiąc dusz, a w orkiestrze i w chórze było ponad 80 osób! Z każdej rodziny był ktoś.
Wieś pełna talentów.
Myślę, że w ludziach generalnie jest talent. Chodzi raczej o to, czy jest rozwijany. U stryja muzyka była częścią duszpasterstwa. Sposób na duszpasterstwo parafii, co wiem z rozmów rodzinnych, polegał na byciu z ludźmi przez cały czas. A nie tylko w niedzielę. W tym dniu jest liturgia, ale ksiądz ma wiedzieć czym się wierni zajmują, interesują. Dać przykład. Mój stryjeczny dziadek był wiolonczelistą i totalnym fanem muzyki klasycznej. To przez niego wieś żyła muzyką. Muzyka ich łączyła. Ciągle były próby, koncerty, granie.
Proboszcz zaraził wiernych swoją pasją?
Pamiętam, że jako młody chłopak ciągle towarzyszyłem stryjowi na próbach. W zimie w kościele, w lecie w parku przy plebanii. Orkiestra grała na każdej uroczystości, imieninach itp. Kiedy stryj przeszedł na emeryturę, zamieszkał z moimi rodzicami. Na każde jego urodziny w maju przyjeżdżał duży chór plus orkiestra. Przed naszym domem parkowały autobusy i cała fala ludzi wylewała się do ogrodu, gdzie był grill, przyjęcie. Wszyscy grali, śpiewali. To było w naszej rodzinie normalne. Z tego co wiem, w parafii w Chudobie nie ma już chóru ani orkiestry.
To niesamowite. Przecież trwał PRL.
Co więcej, stryj zorganizował szkołę muzyczną dla młodzieży. Zatrudnił nauczycieli, którzy przyjeżdżali do wsi. Szkoła udostępniła salkę i w latach 70. mieszkańcy mogli się uczyć muzyki, przede wszystkim gry na instrumentach dętych. Dzięki temu 14-latki mogły grać w orkiestrze. Idea takiego duszpasterstwa to jest coś pięknego. Bardzo brakuje dziś tego w Kościele.
Mnie też, bo nawracałam się w otoczeniu ojca Jana Góry OP. Teraz młodzi myślą, że Kościół ciągle ich ogranicza, zakazuje. My jeździliśmy na Jamną, bo tam rozkwitały nasze pasje, talenty. To była przygoda życia.
Kiedyś na plebanii stały popiersia kompozytorów. Gramofony, patefony na korbkę z lat 20. A obok mnóstwo płyt, różnych. Od muzyki chóralnej, poprzez opery. Przypadało 20-30 płyt na jedną operę, tak wtedy wyglądały wydania. Trzeba było długo kręcić korbą żeby przesłuchać całość (śmiech). Jakość była marna, strasznie szumiało, ale na tym właśnie polegała pasja.
Joachim Mencel: Muzyka jazzowa mnie „wzięła”
Jak to się stało, że chłopak z „kościelnych kręgów” w czasie PRL-u zajął się jazzem?
Ja w ogóle jestem przede wszystkim fanem muzyki polskiej.
Polska ma świetnych jazzmanów.
Tak. Ale także znakomitych muzyków ludowych, klasycznych, rockowych i grających inne gatunki. Moja przedostatnia płyta „Artisena” z 2018 r. była poświęcona polskiej muzyce. To moje kompozycje, każda była inspirowana innym tańcem ludowym. Chopin pisał mazurki na fortepian. Chciałem zrobić coś analogicznego – starałem się przenieść ducha muzyki ludowej w świat jazzowy tak, jak on przeniósł ją w świat muzyki klasycznej. Napisałem jazzowe melodie, na sposób jazzowy improwizując na te tematy. Ewidentnie jestem fanem polskiej muzyki. Ale i fanem muzyki amerykańskiej. To też wynika z historii rodzinnej.
Chyba mało kościelnej.
Drugi brat dziadka skończył studia plastyczne w Monachium. Żeby spełnić się artystycznie wyemigrował z żoną do Nowego Jorku. To był koniec XIX w. Jan miał pracownię na Manhattanie oraz 6 dzieci. Artyście nie było łatwo utrzymać dużą rodzinę. Kiedy Józef został proboszczem, poprosił go, żeby mu pomógł wyposażyć kościół. Jan przyjął propozycję, przyjechał na wieś z 2 synami. W ciągu kilku miesięcy namalował obrazy do ołtarzy, drogę krzyżową itp. To jest świetne malarstwo, co miało znaczenie. Dzięki drugiemu stryjecznemu dziadkowi ludzie miejscowi obcowali ze sztuką, a nie z kiczem.
Posiadanie rodziny w USA było wtedy podejrzane.
Nie chwaliłem się tym. Czasem przychodziły paczki z czekoladą, kawą. Tak zasmakowałem Ameryki. Potem zacząłem słuchać jazzu. Ta muzyka naprawdę mnie wzięła. Pierwszy raz pojechałem do Stanów w 1989 r. na konkurs muzyczny i spotkałem ludzi, których znałem dotąd tylko z płyt. Niesamowita bajka. Wspaniała. I tak to się zaczęło. W latach 90. co roku spędzałem tam miesiąc, pracowałem z moim przyjacielem Bradem Terrym, klarnecistą. Graliśmy koncerty w duecie w wielu stanach USA, ale też w innych krajach świata, np. w Rosji.
„Pragnęliśmy grać dla Boga”
W 1992 r. pojawił się nowy projekt, zespół New Life’m. Ekumeniczny. Skąd się wziął?
Nie wiadomo. Zbitka tak zwanych przypadków, bo wiemy, że przypadków nie ma. Na pewno było pragnienie grania dla Pana Boga. Robiliśmy muzykę trochę tak jak u stryja – to był Kościół blisko ludzi. Stryj zapraszał parafian do uczestnictwa w kulturze, nie tylko w liturgii. My z naszymi słuchaczami też byliśmy razem, wspólnotowo. Muzyką zapraszaliśmy wszystkich do modlitwy.
Jest pan wszechstronnym muzykiem. Najnowszy album jazzowy „Brooklyn Eye” został nagrany i wyprodukowany w USA, to sukces. Co na nim znajdziemy? Czy można będzie posłuchać nagrań na żywo?
Jest to płyta autorska, instrumentalna, z moimi kompozycjami, które poświęciłem moim amerykańskim „historiom” i inspiracjom. W zeszłym roku pojechałem do Nowego Jorku, by tam z amerykańskimi muzykami nagrać jazzowy album. Zaprosiłem do udziału w tym projekcie artystów, których od wielu lat szanuję i podziwiam. Ku mojej radości zgodzili się to zrobić, a efekt był na tyle obiecujący, że znana amerykańska wytwórnia płytowa Origin Records zdecydowała się wydać materiał. Płyta ukazała się w Stanach, ale można ją też kupić w Europie. 24 października zagram premierowy koncert „Brooklyn Eye” na Festiwalu Jazz Jamboree w Warszawie. Zapraszam wszystkich!
Read more:
Pamiętam tamto wezwanie Ducha Świętego. Czuliśmy, że Jan Paweł II przemienia „tę ziemię”
Read more:
Czuć się bezpiecznie w rękach Boga. Muzyczna modlitwa ufności
Read more:
Piotr Cugowski: artysta, który nie kryje się ze swoją wiarą